Czar Dawnych Lat - wspomnienia..

Czar Dawnych Lat - wspomnienia..
kliknij na zdjęcie, aby otworzyć okładkę książki

SPIS TREŚCI


1. Wstęp
2. Dom Rodzinny-Czasy Babci Teresy-Czasy Drugiej Wojny Światowej
3. Początek mojej nauki i romansu z Tadeuszem
4. Początek mojej pracy zawodowej -Kamiennik, Brzeziny, Gałążczyce
5. Powrót w moje rodzinne strony -Zalipie, Podlipie, śmierć mamy
6. W Dąbrowie Tarnowskiej
*****
Moje Blogi:

Pogaduszki przy herbatce

Moje Cudowne Wakacje - 80th Birthday

Klikaj na rozdział, jeśli wolisz czytać rozdziałami, lub całość w jednym ciągu.

niedziela, 25 stycznia 2009

W Dąbrowie Tarn.

Nareszcie można odpocząć!

We wrześniu 1985 roku byliśmy już w Dąbrowie na swoim mieszkaniu. O to mieszkanie staraliśmy się od 1976 roku.
A była to ciekawa historia: Mieliśmy w Zalipiu własny dom, który dostałam od rodziców. Mogliśmy w nim zamieszkać i prowadzić życie sielsko-anielskie. Ja jednak obawiałam się, że na starość to może być niezbyt sielsko.To był czas kiedy życie na wsi nie było łatwe. Pamiętam czasy kiedy trzeba było wyglądać przez okno podczas lekcji, czy nie przyjechał samochod z chlebem, czy wogóle z towarem. Jeżeli przyjechał, to trzeba było natychmiast iść do sklepu, bo za chwilę mogło już nie być chleba. Najgorsze były soboty. Kiedy nie dowieźli chleba lub nie upilnowaliśmy go to trzeba było po chleb jechać na Wolę Żelichowską lub Zapasternicze, bo tam prędzej można było zdobyć ten artykuł pierwszej potrzeby.
Zdawałam sobie sprawę, że z upływem lat będzie nam coraz trudniej. Planowaliśmy początkowo sprzedać nasz dom i kupić gdzieś w małym mieście lub przedmieściu. Niewiele brakowało a kupilibyśmy jedną kondygnację domu w Dębicy, póżniej domek na trasie do Chojnika. Muszę przyznać, że mnie jednak nie ciągnęło na kupno domu. Uważałam, że dom jest dobry dla ludzi młodych i jeszcze właściciel musi umieć zrobić wiele rzeczy koło tego domu.. Ostatecznie zostało na tym, że kupimy mieszkanie w miescie. To były plany jeszcze parę lat przed pojściem na emeryturę.
Sprawę przyśpieszył mały konflikt między nami obydwojgiem. Ogólnie biorąc byliśmy małżeństwem zgodnym – udanym. Nie bywało między nami tzw. cichych dni, zawsze szybko dochodziliśmy do porozumienia.. Kiedy mąż wrócił z USA starał się mi dać do zrozumienia, że wszystko co mamy to dzięki jego pracy - nigdy wcześniej tego nie było. Pewnego razu- a był to styczniowy dzień – niedziela, coś tam posprzeczaliśmy się i mąż mi ubliżył. Efekt był taki, że mąż poszedł na zebranie wiejskie do szkoły, a ja zabrałam Małgosię, która się u nas wychowywała i poszłyśmy do autobusu do Niwek i pojechałyśmy do Dabrowy do Mariana.
Ja mialam urlop do kwietnia więc mogłam ryzykować, a mąż kiedy się zorientował, że mnie nie ma też widocznie się tym nie przejął.
Po paru dniach posłałam Mariana po trochę ciuszków, bo nic nie zabrałam z sobą. Coś mi tam przywiózł i dalej milczeliśmy.
Marian miał wtedy do opieki nad Beatka taką panią trochę opóżnioną w rozwoju i teraz była okazja, aby się jej pozbyć, bo nie było bezpiecznie zostawiać jej samej w domu.. Posłałam Mariana po maszynę do szycia, więc ją przyziózł, ale maszyne mąż wydał, a ciuszki - powiedział, że mogę sobie sama przyjechać po nie.
Tak trwało 2- 3 miesiące. Ja już byłam nastawiona, że tak będzie do końca.
Coś zauważył szwagier Kazek, a wcześniej wiedział, że my ten dom sprzedamy. Poszedł do męża i powiedział, że chciałby go kupić dla Staszka, który planował się ożenić ( Stasiu). Otrzymał odpowiedż, że to jest moje i że ze mną może załatwiać te sprawy.
Szwagier przyjechał i dobiliśmy targu.
Sprzedałam dom za około 250 tysiecy złotych. Po załatwieniu formalności wpłaciłam na mieszkanie własnościowe 100 000 zlotych, resztę na książeczkę. Już nie byłam tą, która nic nie ma i byłam zadowolona.
Mężulek widząc, że nie ma z mojej strony żadnej reakcji przyjechał do mnie, ale był wielce obrażony, więc pojechał z niczym.
Niedługo potem przyjechał – przeprosił i wszystko wróciło do normy.
Na mieszkanie czekało się latami. Nawet pełny wkład nie gwarantował szybkiego otrzymania mieszkania.
Jednak kiedy przechodziliśmy na emeryturę dostaliśmy przydział na mieszkanie.

***

Wiesia

Parę lat wcześniej, kiedy znowu byliśmy razem, po konsultacji z prezesem Spółdzielni Mieszkaniowej p. Misiaszkiem Michałem, wycofaliśmy część wkładu pozostawiając 35 000 zł. jako pełny wkład na M-3, wpłaciliśmy 35 ooo zł jako pełny wkład na M-3 w Tarnowie dla Ziutka i oczekiwaliśmy spokojnie do czasu przejścia na emeryturę.
Mąż bardzo chciał mieszkanie na parterze, ale ja nie chciałam się na to zgodzić, bo zawsze sypiałam przy otwartym oknie, a to byłoby niebezpieczne. Mąż to też zrozumiał i ostatecznie dostaliśmy przydział na mieszkanie nr. 56 w bloku nr. 9, na drugim piętrze. Byliśmy bardzo zadowoleni. Mieszkanie było w stanie surowym, więc wprowadziliśmy się czasowo do mieszkania Mariana. Byliśmy wtedy z trójka wnucząt czyli Małgosią, Beatką i Arcikiem - dziećmi Mariana, który razem z żoną Celinką przebywał w USA.
Urządzaliśmy to mieszkanie i bardzo nam pomagała synowa Wiesia .Pomogła w dobieraniu kolorów ścian, firanek i wogóle. W pierwszej połowie września byliśmy już na swoim, szczęśliwi, że możemy nareszcie odpocząć.
Szczęście nie trwało jednak długo, bo 18 września otrzymaliśmy okrutną wiadomość – zmarła Wiesia! To był ogromny szok. Była młoda, piękna, lubiana, uczynna, pełna życia. Dwa dni wcześniej pożegnała męża, który wyjechał do USA-ona tego bardzo chciała... Chcąc ochłonąć z chwili pożegnania, pojechała z synkiem Robertem i bratem Ryśkiem do siostry Marysi na Śląsk. Przespała noc i zamierzały z siostrą i bratową iść na zakupy. Zasłabła i mimo interwencji medycznych nie dało się jej uratować. Zaraz pojechaliśmy z jej koleżanką Krystyną do Tarnowa powiadomić jej męża Wiesława. Wrócił natychmiast-nawet władze konsularne pomogły mu w tej sprawie.. Pogrzeb Wiesi był prawdziwą manifestacją społeczności dąbrowskiej. Pracowała w Przedszkolu nr.1 w Dąbrowie Tarnowskiej. Była przez wszystkich lubiana i szanowana. W pogrzebie wzięły udział oprócz licznej rodziny tłumy ludzi. W organizowaniu pogrzebu pomagali nam przyjaciele Wiesi, ale najwięcej pomógł nam Kowal Józek- kuzyn Wiesi.

***

Trudno było się pogodzić ze śmiercią Wiesi, ale życie musi się toczyć dalej.
Mąż podjął pracę w Szkole Zawodowej w Dąbrowie Tarnowskiej i dojeżdżał też do Brnia, kończąc naukę ostatniego rocznika Średniego Studium Ogólnorolniczego z Zalipia. Pracy miał bardzo dużo, bo bardzo dużo czasu zajmowała poprawa zeszytów, których mąż zawsze bardzo przestrzegał w swojej pracy zawodowej. Ja nie pracowałam zawodowo, zajmowałam się pracą w domu.Zamieszkaliśmy z trójką wnuków;Małgosią, Beatką i Arcikiem. Już w ostatnim roku pracy w Zalipiu byli z nami. ponieważ ich rodzice przebywali w USA. W Dąbrowie Arcik zaczął chodzić do klasy pierwszej, Beatka do klasy piątej, a Małgosia do klasy szóstej.
Wiesiu z Robertem mieszkali w swoim mieszkaniu w bloku nr. 6. Niedługo potem Wiesiu pojechał do USA jeszcze na dawne papiery, które miał złożone przed śmiercią Wiesi. Robert zamieszkał z nami. Mieliśmy więc czworo wnucząt.
Chłopcy zajmowali mały pokój, dziewczyny – średni, mąż duży a ja resztę, tzn. po trochu wszędzie, a szczególnie w kuchni.
Wszyscy uczyli się dobrze i nie było z tym żadnych problemów. Pracą musieliśmy się trochę podzielić. Za utrzymanie porządku w małym pokoju był odpowiedzialny Robuś, Beatka za średni, Małgosia za duży, a łazienka i ubikacja należała do Arcika, tak zreszto sam chciał.
Kuchnia była moja.
Dziewczyny w soboty bardzo często gotowały, lub robiły samodzielnie wypieki. Wyszukiwały różne przepisy i kombinowały.
W czerwcu 1986 roku, a więc po przepracowaniu jednego roku w Dąbrowie mąż pojechał na wczasy do Krynicy. Był bardzo zadowolony, bo jak twierdził, zaprzyjaźnił się z lekarzem i chciał wykorzystać czas na podleczenie swojej wątroby, na którą od dawna narzekał, a śmierć Wiesi bardzo mocno przeżył i to też mu nie pomogło.
Kiedy wrócił z wczasów - w lipcu nie czuł się nic lepiej. Zrezygnował już z pracy w Brniu, w Dąbrowie też nie miał ochoty pracować, ale dyrektor szkoły bardzo go namawiał na pozostanie, więc się zgodził, ale czuł się coraz gorzej.
Pewnej listopadowej nocy, kiedy spał z chłopcami w mieszkaniu Wiesia, zadzwonil do mnie, że czuje się bardzo żle. Najczęściej tak było, że zwykle po kolacji mąż szedł z chłopcami do szóstki i przychodzili na śniadanie. Unikaliśmy w ten sposób toku w łazience przy wieczornej i porannej toalecie. Ja zostawałam z dziewczynami w miejscu. Tej właśnie feralnej nocy rozpoczęła się choroba męża na dobre...

***

Mąż miał silne boleści brzucha. Chciałam dzwonić po pogotowie, ale mąż nie pozwolił. Poprosiłam sąsiadkę p.Żurawską Helenę-pielęgniarkę, robiła co mogła, ale atak nie ustępował. Nad ranem ból trochę ustąpił.
Moja siostrzenica - Jaśka Bochenek poradziła, żeby pójść do lekarza w Tarnowie dr Mierzwy, ponieważ znała go i uznawała za dobrego lekarza. Pojechaliśmy do niego prywatnie i weszliśmy obydwoje. Doktor wysłuchał nas, zbadał męża i powiedział, że to nic takiego, trzeba utrzymać odpowiednią dietę, wszystko żonie wytłumaczę i będzie dobrze. Mąż się domagał skierowania na prześwietlenie do dr Książka. Kiedy wychodziliśmy z gabinetu dr na pożegnanie podał mi rękę i lekko mnie pociągnął. Mąż się zorientował i wyszedł pierwszy, a ja zostałam. Powiedział mi , że nie ma żadnego ratunku dla męża. Wątroba jest cała zajęta i nic nie pomoże...
Mąż czekał na mnie na klatce schodowej i zapytał - co nam raka? To było najtrudniejsze kłamstwo jakie mogłam powiedzieć. Zapewniłam, że dr uczulił mnie na przestrzeganie diety.
Mieliśmy skierowanie do dr Książka na dzień nastepny.
Skądś wpadła mi taka propozycja, żeby wstąpić do córki Krysi, mąż tam zanocuje, a ja wrócę do dzieci i rano przyjadę to pójdziemy razem do dr Książka.
Droga do dworca autobusowego była dla mnie najdluższa w świecie mimo, że to było paręnaście metrów.
Następnego dnia rano pojechałam autobusem do Tarnowa do Krysi.
Poszliśmy do dr Książka, a po prześwietleniu mąż zapytał wprost-czy ja mam raka?
Doktor powiedział- panie - my wszyscy mamy raka-ja też.. Leczy się pan u dr Mierzwy to panu wszystko powie.
Mąż jednak bardzo zaufał dr Mierzwie i do niego jeździliśmy. Mąż szybko spadał na wadze i czuł się coraz gorzej.
Pożniej poprosiłam dr Kawę na wizytę domową. Pod jego opieką był już do końca. Brał zastrzyki i różne lekarstwa. Miał zapisany cały notes w jaki sposób brać leki i na jaką chorobę one są. Leki przeciwbólowe musiały być ukryte pod innym szyldem, bo mąż nigdy nie chciał brać leków przeciwbólowych. Z morfiną lelarz zwlekał, bo to ostateczność. Tak też było. Morfinę dostał jeden jedyny raz.
Cały grudzień mąż już leżał odłogiem. Na Święta Bożego Narodzenia zostaliśmy w domu tylko we troje - ma obydwoje i Małgosia. Beatka i Arcik byli u Krysi, a Robert u Ziutka.
To były najsmutniejsze Święta jakie pamiętam. Po świętach Ziutek zaproponował, żeby Robert został u niego. Beatka wróciła z Arcikiem i tak już zostało do konca.
Miałam pomoc od wszystkich najbliższych: Staszek pracował na Celulozie i załatwiał mi całe wory ligniny, Jadzia pracowała w Domu Starców, wypożyczyła podstawowy sprzęt do higieny osobistej – wszyscy- cała trójka byli dla mnie wielką pomocą.
Najgorsza była kąpiel.
W styczniu już nie można było liczyć na to, że z moją pomocą mąż da radę pójść do łazienki. Przeważnie do tego służyły moje plecy. Mąż nie pozwolił innej osobie uczestniczyć w tym.
Ziutek wielokrotnie chciał zostać u mnie na parę dni - jednak nie chciałam, ale 30 stycznia – nie wiem dlaczego zgodziłam się i właśnie tej nocy mąż zmarł... .
Dwoje nas było i nie dostrzegliśmy tego najważniejszego momentu. O godzinie 24-ej byłam przy nim, cieżko oddychał. Spytałam, czy chcę pić- wydawało mi się, że dał lekki znak, dałam łyżeczkę herbaty, ale już jej nie połykał. Byłam jeszcze przy łóżku, ale było jednakowo... .
Zmorzona snem położyłam się na wersalce i chyba zasnęłam. O godzinie 3-ej nad ranem obudziłam się i przeraziła mnie taka wielka cisza. Obudziłam Ziutka i okazało się, że mąż już nie żyje.
Zadzwoniłam do p. Żurawskiej, zaraz przyszła i obydwoje z Ziutkiem umyli i ubrali zmarłego już męża.
W dalszym ciągu prac bardzo nam pomógł Jozek Kowal, ten który nam tyle pomagał po śmierci Wiesi.
Rano była już trumna - niestety przed blokiem, bo na klatce schodowej nie można się obrucić.
Z pustą trumną tak, ale z ciałem trudno tak manewrować. To przykry widok, trzeba było ciało zawinąć w prześcieradło i wynieść do trumny. W bloku nie wolno trzymać zmarłego, więc trzeba było umieścić trumnę ze zmarłym w kaplicy szpitalnej. Tam też codziennie chodziliśmy na modlitwy wieczorem.
Pogrzeb odbył się w święto Matki Boskiej Gromnicznej.
Na pogrzebie było bardzo dużo ludzi - z Podlipia, Bolesławia, z Zalipia strażacy i całe tłumy ludzi. Nie da się zapomnieć jak Zalipianie zaśpiewali "wieczne odpoczywanie", to nigdy nikt tak nie zaśpiewał w Dąbrowie.
Od Ziutka z Chojnika przyjechali autobusem. A trzeba przyznać, że zima była bardzo ciężka. Ten akurat dzień był bezwietrzny, ale bardzo mroźny... .
Tak oto zakończyło się nasze prawie czterdziestoletnie życie małżeńskie. Brakowalo parę miesięcy... Pamiętam nieco póżniej, gdy spotkałam się z ks. Dudkiem Jozefem z Zalipia, to mówił, że zamierzał nam zrobić czterdziestolecie w Zalipiu... .

***

Nigdy nie myślałam, że taki będzie finał naszgo życia. Przecież to ja chorowałam, to mąż mnie ratował kiedy byłam bardzo chora np. w Gałążczycach, a ja nie byłam w stanie Go obronić przed śmiercią. Chciałam użyć wszelkich znajomości by zwalczyć chorobę... Może dziś, kiedy nasza i światowa medycyna poszła daleko naprzód finał byłby inny.
Byliśmy na emeryturze, mogliśmy uzupełnić wszystko to na co nie mieliśmy możliwości pracując. Pięcioro dzieci, praca prawie na półtora etatu na wsi przez 35 lat, studia, które podjęliśmy zaocznie nie dawały nam możliwości na korzystanie z wczasów, wycieczek.
Wtedy kiedy już były takie możliwości, nie dane nam było skorzystać. Czasy, w których przyszło nam żyć nie były łatwe.
Ponieważ mieszkaliśmy na wsi to nie odczuliśmy braków żywnościowych. Odbywało się to jednak naszym dodatkowym wysiłkiem. Chodowaliśmy zawsze krowę, bo trzeba było mleka dla dzieci a i mąż nie wyobrażał sobie dnia bez mleka i jego przetworów.
Mąż nim poszedł do Liceum Pedagogicznego ukończył Szkołę Rolniczą w Bolesławiu. Miał przy tym smykałkę do rolnictwa, więc znał się na zaletach bydła i zawsze mieliśmy krówkę, która miała dużo mleka wysokoprocentowego. W związku z tym były nadwyżki mleka, serwatki i innych resztek, które trzeba było zagospodarować. W związku z tym przy tej krówce musiało być i prosię, żeby zjadało resztki. Było też ptactwo domowe jak kury, kaczki, indyki, czasem perliczki, nawet gęsi, żeby było na pierzynki. Były też króliki i nawet gołąbki, bo mąż to bardzo lubił.
To wszystko wyglądało pięknie, ale to była też dodatkowa praca.
Nasz dzień zaczynał się o godzinie 5-ej rano. Do godziny 7-ej musiało być wszystko zrobione koło naszego inwentarza. To robił zawsze mąż. Przynosił do kuchni gotowe mleko, Ja w tym czasie przygotowywałam śniadanie i wyprawę dzieci do szkoły .Od 7-ej było już śniadanie i o7-30 trzeba było być w szkole.
Większość naszej pracy, to praca od poniedziałku do soboty włącznie. Sześć dni po 6 i 7 godzin lekcyjnych. Etat zawierał 36 godzin obowiązkowych, a ponieważ pracowaliśmy na wsi, a tam zawsze brakowało etatów więc musiały być godziny nadliczbowe. Między 14 a 15 konczyły się lekcje i zaczynała się praca domowa.
Nie wiem jak to robiliśmy, ale prawie codziennie wychodziliśmy do rodziców. Wtedy kiedy mnie obowiązywało pranie pieluch nie miałam pralki elektrycznej, tylko TARA. Kiedy będąc już w Zalipiu wykupiliśmy pralkę FRANIĘ, to ja już pieluch nie prałam. Kiedy moja tara była w użytku, to często pranie, zwłaszcza pościeli należało do męża, bo ja byłam za słaba.
Dlaczego to wszystko wspominam? Dlatego, że wlaśnie kiedy mieliśmy już wszystko- samochód, pralkę, lodówke, telewizor itd, wiele wolnego czasu - mogliśmy korzystać z wielu przyjemności a stało się inaczej.
Dziś – po dwudziestu dwóch latach od śmierci męża, sama nie wiem jak mogliśmy temu podołać.
Męża wspominam jako dobrego człowieka. Był nerwowy, ale nikomu nie zrobiłby krzywdy.
To że żyję to w dużej mierze Jemu zawdzięczam.
Wspominam Go każdego dnia i mam takie odczucie jak gdyby nadal opiekował się mną.



Po śmierci męża moje życie zmieniło się zupełnie, ale o tym postaram się napisać innym razem, a jeżeli nie zdążę to może to zrobi ktoś z mojej kochanej RODZINKI. . . .