Czar Dawnych Lat - wspomnienia..

Czar Dawnych Lat - wspomnienia..
kliknij na zdjęcie, aby otworzyć okładkę książki

SPIS TREŚCI


1. Wstęp
2. Dom Rodzinny-Czasy Babci Teresy-Czasy Drugiej Wojny Światowej
3. Początek mojej nauki i romansu z Tadeuszem
4. Początek mojej pracy zawodowej -Kamiennik, Brzeziny, Gałążczyce
5. Powrót w moje rodzinne strony -Zalipie, Podlipie, śmierć mamy
6. W Dąbrowie Tarnowskiej
*****
Moje Blogi:

Pogaduszki przy herbatce

Moje Cudowne Wakacje - 80th Birthday

Klikaj na rozdział, jeśli wolisz czytać rozdziałami, lub całość w jednym ciągu.

środa, 28 stycznia 2009

Moje rodzinne strony

W sierpniu 1954 roku wróciłam do mojej rodzinnej wioski. Znowu trzeba było zamówić wagon, bo krówka ledwo się przyzwyczaiła do nowego środowiska, a już trzeba było wracać. Mieliśmy już trochę sprzętu, więc starym zwyczajem tata i Franek konwojowali nasz wagon. Ja z mężem, Marianem i kilkumiesięcznym Ziutkiem wracaliśmy do Zalipia.
Poszliśmy do inspektoratu w Dąbrowie Tarnowskiej i okazało się, że nie jest tak łatwo. Inspektor…Przyjął nas chłodno i powiedział, że „o tym że przychodzi pani Wnęk jako nauczycielka to wiem, ale, że jej mąż jest nauczycielem to nie jest mi wiadome".
Ja mogłam zostać zatrudniona od września w Zalipiu, ale bez męża. Mąż może być zatrudniony najbliżej w Kłyżu.
Sprawa się komplikowała o tyle, że ja byłam nauczycielką mianowaną i byłam przeniesiona służbowo na interwencję prezydenta Bieruta. Mąż był nauczycielem kontraktowym i nie musiał prosić o przeniesienie, tylko po prostu nie podpisywał umowy na następny rok.
Chcieliśmy za wszelką cenę być razem. Po dłuższych pertraktacjach zgodzil się na zatrudnienie nas razem, ale w Borkach... Chcieliśmy zobaczyć te Borki i wybraliśmy się furką z tatą do Borek. Dojechaliśmy do Szczucina, wstąpiliśmy na piwo do restauracji i tam, po dłuższej dyskusji tata powiedział, że tyle mu jechać do Borek, co i na Zachód, a on ma zgodę prezydenta na to, że ja mam być blisko miejsca zamieszkania rodzicow.
Wróciliśmy do domu i znowu zaczęła się wycieczka do Inspektoratu. Ostatecznie zostaliśmy obydwoje zatrudnieni w Zalipiu. Ja jako kierownik szkoły, mąż – nauczyciel, pozostała ze starego składu pani…., a Kierownik Tymkiewicz zostal przeniesiony do Szkoły Podstawowej w Podlipiu..

***

Przez cały czas - czyli od sierpnia 1951 roku do sierpnia 1954 roku Krysia była w leczeniu. Najpierw przez 18 miesięcy była w gipsie - co 4 – 6 tygodni ze zmianą gipsu, a potem w Zabrzu na operacjach na obydwa stawy biodrowe - najpierw jeden - mała przerwa i drugi. W przerwach była w domu. Bardzo cierpliwie znosiła swoje dolegliwości. Kiedy przewoziliśmy się do Zalipia Krysia była po raz ostatni w Zabrzu. Mąż przywiózł ją zaraz po naszym przyjeździe do Zalipia. Była wtedy na ostatnich badaniach kontrolnych. Od nowego roku szkolnego 1954/ 55 zaczęła naukę. Powinna być w drugiej klasie, ale nie chodziła do szkoly. Zadecydowaliśmy, ze pójdzie do klasy drugiej razem ze swoimi rówieśnikami, a braki postaramy się uzupełnić... Zaczynała rok szkolny nie umiejąc czytać ani pisać, ale bardzo szybko się uczyła i na półrocze już równała do swoich rówieśników, a na koniec roku była już bardzo dobra..
My zaczęliśmy pracę z wykształceniem – Liceum Pedagogiczne. Mąż też już zdążył uzupełnić swoje wykształcenie na tzw Komisjach Rejonowych. Jeszcze będąc w Gałążczycach składałam podanie na WSP w systemie zaocznym do Łodzi na kierunek matematyczny, mój ulubiony przedmiot. Ponieważ zmieniliśmy miejsce zamieszkania, nie było sensu jeździć do Łodzi. Mąż też był już nauczycielem o pełnych kwalifikacjach i też chciał dalej się dokształcać, ale nie na matematyce. Ponieważ mieliśmy już czwórkę dzieci, wiec i obowiązków niemało, postanowiliśmy iść na jeden kierunek, aby nam było łatwiej - wspólna nauka, wspólne czytanie lektur, itd.
Ja już o matematyce nie mogłam marzyć, raczej mogłam dostosować się do możliwości męża, wiec wybraliśmy polonistykę.
Najbliższe Studium Nauczycielskie o naszym kierunku było w Kielcach i tam rozpoczęliśmy naszą edukację. System nauki był taki, że mieliśmy obowiązek pisać pracę pisemną raz w miesiącu i uczestniczyć w naocznej sesji tydzień w ferie zimowe, i lipiec w wakacje.
Ponieważ to była pierwsza placówka tego typu, więc nas obowiązywał taki system, że pierwszy rok był ogólny z przedmiotami takimi jak np. język rosyjski, dialektyka, i inne przedmioty nie związane z językiem polskim, a raczej z polityką. Dopiero drugi i trzeci rok studium był poświęcony na kształcenie kierunku jezyka polskiego.
Gdybyśmy się nie spieszyli, to za dwa lata te same studia były już dwuletnie, i wtedy były już obowiązkowe. My zaczynaliśmy na własne życzenie.
Potem utworzono ten kierunek w Krakowie i przenieśliśmy się tam, bo była lepsza komunikacja niż do Kielc. Tak wiec po trzech latach skończyliśmy Studium Nauczycielski, podczas gdy inni kończyli po dwóch latach.
Podwyższenie kwalifikacji dawało nam wyższą stawkę wynagrodzenia no i lepsze samopoczucie.
Ten okres to był czas wielu wyrzeczeń. Bardzo nam w tym okresie pomogli rodzice i rodzina. Na czas naszych wyjazdów opiekowali się naszymi dziećmi i dobytkiem. Mieliśmy już przecież naszą turystyczną krówke, kurki i inny drób oraz trzodę chlewną. Dalej był to czasz materialnie bardzo trudny, wiele produktow żywnościowych było na kartki, a i odzież i inne towary też były reglamentowane. My mieliśmy więcej pracy, więc te braki o których wspominam nas nie dotyczyły.
Ledwie skończyliśmy Studium Nauczycielskie, zostały zorganizowane przez Ministerstwo Oświaty Instytuty Kształcenia Nauczycieli i Badań Oświatowych o różnych kierunkach studiów. Trwały one dwa lub np. polonistyka trzy lata. Z początku nie były one obowiązkowe, a nim weszły w obowiązek to nas już nie obowiązywały. Nie wiem dlaczego, ale myśmy się znowu zdecydowali na dalszą naukę, a ponieważ to była polonistyka, więc dalsze trzy lata nauki..

***

Okres naszych studiów, to okres wielu wyrzeczeń. Codzienność była nieciekawa. Praca zawodowa na pełnych etatach, czyli obowiązkowe 36 godzin tygodniowo + godziny nadliczbowe, bo takie musiały być, ponieważ na wsi nie było nigdy pełnej obsady kadrowej, a ilość godzin dla poszczególnych klas była taka sama jak w szkołach w mieście. Mieliśmy też sześciodniowy tydzień pracy, a więc minimum 6 godzin codziennie, ale parę dni należało przeprowadzić 7 godzin lekcyjnych. Do tego obowiązkowe były kółka zainteresowań dla dzieci i to już było poza limitem godzin.
Ja od początku mojej pracy prowadziłam harcerstwo. Pochłaniało to dużo czasy.
Jeżeli chodzi o studia, to my nadrabialiśmy wszelkie braki na sesjach. Inni wykorzystywali sesje na rozrywkę, mogli pojść do teatru, do kina, lub korzystać z innych rozrywek. My zaś dostawaliśmy oddzielny pokój i po zajęciach oficjalnych wkuwaliśmy materiał, by pozaliczać egzaminy w wyznaczonym terminie. Prace pisemne wykonywaliśmy w domu. Wybieraliśmy dwa różne tematy i opracowywaliśmy je wspólnie. Tak więc okres naszego dokształcanie wynosił: trzy lata Studium Nauczycielskie i trzy lata Polonistyka.
Mogliśmy się zadowolić, że mamy wykształcenie - wyższe zawodowe. Chcąc uzyskać tytuł magistra należało jeszcze pojść na jeden rok na dzienne studia. Zrezygnowaliśmy jednak już z tego, bo i tak mieliśmy różnice na wynagrodzeniu o parę setek złotych....

***

Zalipie – moja rodzinna miejscowość.

Kiedy w 1952 roku jechałam do Zalipia odwieść Wiesia do rodziców – nie zapomnę nigdy tej podróży. Do Olesna wyjechał po nas tata swoim Daskiem. Wjeżdżając do Zalipia tonęliśmy w błocie. Może nawet i było po deszczu, ale to było okropne. Droga była taka błotnista, że koła grzęzły po tzw. synkle, czyli ośki.
Już wtedy jednak coś zaczęło się dziać w Zalipiu. Przeprowadzano elektryfikację całej wsi. Całe okolice były bez prądu, ale w Zalipiu na gwiazdkę 1952 roku zabłysło światło elektryczne. To był efekt pracy p.Felicji Curyłowej – malarki- nestorki sztuki ludowej. Ona od zarania swoich czasów malowała swój dom i mieszkanie w różne formy ozdoby. Prawdopodobnie jeszcze za czasów drugiej wojny światowej zainteresował się jej malowaniem austriacki żołnierz.. Widział w jej domu malowankę na papierze i bardzo mu się spodobała. Zawiózł ją więc swojemu dowódcy jako pamiątkę z urlopu..Ten zainteresował się tym malowidłem, żołnierz częściej dostawał urlop, a Austriak otrzymywał malowanki. Wtedy te malowanki wyglądały zupełnie inaczej. Na wsi była bieda i żyło się bardzo oszczędnie..
Curyłowa i inne jej koleżanki malowały np. północne ściany domu gliną lub rozrobioną sadzą, a na brązowym tle ( po glinie) lub czarnym (po sadzy) - malowały kwiaty białym wapnen. Było to tańsze , bo glinę lub sadzę miały za darmo, a tylko niewiele wapna potrzeba było na kwiaty. Stopniowo zaczęto malować farbami, ale to było tylko kilka domów. Najsłynniejsze malarki to: Curyłowa Felicja, Kosiniakowa Felicja, Kiwior Maria.
Dopiero po drugiej wojnie światowej zainteresowano się tą sztuką na wiekszą skalę. Pierwszy konkurs zorganizowano w Podlipiu. Zorganizował ją tamtejszy kierownik szkoły p. Grabiec, bardzo zresztą ceniony człowiek, znany dobrze z okresu okupacji, prowadzil tajne nauczanie na terenie Powiśla.
W Zalipiu nie miały malarki wielkiego wsparcia u miejscowego kierownika szkoły p. Tymkiewicza Piotra. Może po prostu nie mogli się dogadać... Kiedy myśmy tylko osiedlili się w szkole w Zalipiu, odwiedziły nas właśnie te trzy panie i żalily się, że gdy chciały się spotykać w szkole to kierownik im nie pozwolił. Kiedy widziały przychylność z naszej strony, zaproponowały nam bezpłatnie pomalować nasze mieszkanie. Oczywiście zgodziliśmy się i pomalowały nasze dwa pokoje i kuchnię. W kuchni był tylko piękny szlaczek u góry, a w pokojach oprócz szlaczka były jeszcze na ścianach duże, piękne bukiety kwiatów. Tak powoli sztuka ludowa Zalipia zaczęła powoli wkraczać do szkoly... Niedługo potem pomalowały nam też kancelarię..

***

Moje pierwsze wspomnienia ze szkoły w Zalipiu.

To były niezapomniane chwile, kiedy poraz pierwszy przyszło mi stanąć za biurkiem w szkole, do której przecież chodziłam przez siedem lat jako dziecko.. te same ławki, to samo podium na którym stał ten sam stół, nie wiem nawet czy nie to samo krzesło. Nawet w tej samej klasie stanęłam, bo sala południowa była zajęta przez p. Węgiel Cecylię, nauczycielkę. Mąż uczył w kancelarii. Kiedy spojrzałam na moich wychowanków, to nie potrzeba mi było ich przedstawiać, po buziach poznawałam, czyje to dzieci, chyba, że któreś nie było podobne do rdzennego Zalipianina czy Zalipianki.
Szkoła do której przyszliśmy liczyła pięc klas. Do klasy szóstej i siódmej dzieci chodziły do Podlipia, Pilczy Żelichowskiej, lub do Ćwikowa, gdzie komu było bliżej.
Rozpoczęliśmy starania o podniesienie stopnia organizacyjnego szkoły. Chcieliśmy, aby Zalipskie dzieci nie musiały chodzić do szkół w sąsiednich miejscowościach. Udało się nam podnieść stopień organizacyjny o jeden stopień, czyli w następnym roku szkolnym mieliśmy już klasę szóstą, a w jeszcze następnym klasę siódmą, czyli była to już pełna Szkoła Podstawowa.
Spotkania z rodzicami, to były spotkania z moimi rówieśnikami, czy trochę starszymi, ale wszystkich znałam. Muszę przyznać, że wszyscy do mnie odnosili się per pani, a jedynie w osobistych spotkaniach proponowałam bez tych ceregieli - po dawnemu- czyli po imieniu.
Wcześniej też troche obawiałam się jak będę przyjęta w środowisku z którego wyrosłam. Jednak muszę przyznać, czułam na każdym kroku, że jestem szanowana i mąż też..
Do szkoły chodził też już mój chrześnik Józiu Bochenek - syn mojej siostry i też w szkole zwracał się do mnie per pani.. Zresztą był to tak spokojny i grzeczny chłopiec, że nawet w domu nie mógł inaczej mówić. Dobrze się uczył, był w drugiej klasie razem z naszą Krysią.
Był też Guściu Zagraniczny - syn przyrodniego brata męża Franciszka i Marii Zagranicznych.
Z dzieci naszych krewnych był jeszcze Jasiu Kloczkowski, ale tu była nieco inna sytuacja. To był syn wujka Felina Kloczkowskiego, który był bratem rodzonym mojego męża mamy, człowiek o zlotym sercu. Wujenka, jego żona była przeczulona na punkcie swojego synka jedynaka i na każdą uwagę na temat Jasia reagowała gniewem.

Wieś Zalipie to wieś słynąca nie tylko ze sztuki ludowej, ale wieś rozśpiewana... Od kiedy pamiętam to zawsze wieczorami słychać było śpiew grupek młodzieży, tak zresztą wtedy było w zwyczaju. Pamiętam jako dziecko, często siadaliśmy przed domem i słuchali tych spiewań, a ja najbardziej lubiałam słuchać muzyki na harmonii Kochankówny z Podlipia. Wieczorem po rosie odgłos muzyki mijał granice wsi i rozchodziły się przepiękne melodie po całej okolicy.
Kiedy poszlam do Liceum do Raciborza i dowiedziałam się, że mamy muzykę jako przedmiot obowiązkowy, chciałam się uczyć grać na harmonii, (jeszcze nic straconego) ale p. Orłowski – nauczyciel muzyki nie zgodził się i graliśmy na skrzypcach. To już nie było to samo, zresztą miałam skrzypce nietypowe - mniejsze od innych i nigdy nie mogłam grać razem z klasą, i tak przeszło, a szkoda bo muzykę bardzo lubię.
Rozśpiewane były również dzieci. Wystarczyło zanucić melodię, a już śpiewały. W ramach kolejnych zainteresowań przygotowałam zespół, który wystąpił na eliminacjach w Dąbrowie - zatańczyli Krakowiaka i zaśpiewali parę piosenek. Zajęliśmy drugie miejsce.



***

Stopniowo jak był podwyższany stopień organizacyjny szkoły, zmieniała się też obsada kadrowa. Rozpoczęliśmy pracę razem z p.Węgiel Cecylią, ale niedługo ona odeszła do Podlipia. Była to para uczuciowo związana – z p. Tymkiewiczem. Dopóki byli razem w Zalipiu, to nikt o tym nie wiedział. Dopiero kiedy p. Tymkiewicz został przeniesiony do Podlipia postanowili się pobrać i już jako Tymkiewiczowa przeniosła się do pracy w Podlipiu.
Do Zalipia przyszła do pracy p. Łużecka Janina i p.Buczek Irena..Ten okres pracy wspominam bardzo milo. Pani Łużecka była żoną adwokata z Dąbrowy Tarnowskiej - starszy , sympatyczny pan – ceniony przez społeczeństwo.
Pani Buczek - to spokojna, kulturalna pani z Krakowa. W tym okresie czasu tak jak we wszystkich środowiskach był nie tylko zapał do pracy, ale i rozrywki. Nauczyciele okolicznych szkół odwiedzali się na małe party z różnych okazji i nie tylko z okazji.
Wspominam np. wycieczkę do nas do szkoly kierownika szkoły z Samocic p. Barana Antoniego i kierownika szkoly z Kanny p. Pocilasa Romana..Przyjechali rowerami, ale ponieważ drogi były fatalne, wiec prawie przynieśli te rowery. Był też akurat mój tata i nie pozwolił im odjechać tym samym sposobem, więc zaprzągł swojego konika i poodwoził panów kierowników do swoich domów.
W Pilczy Żelichowskiej pracowała pani Wiklańska Maria. Była to też już starsza pani, wiele lat temu pracowała w Zalipiu. Było to w czasie kiedy moje starsze siostry Zosia i Rózia chodziły do podstawówki. Była np. wychowawczynią Rózi..
Kiedy ja zaczęłam chodzić do szkoły podstawowej już jej nie było - przeniosła się do Pilczy, a w Zalipiu uczyli państwo Jaworscy. Pan Jaworski Antoni – kierownik szkoły był moim wychowawcą..Kiedy myśmy już pracowali jako nauczyciele, p. Wiklańska nas odwiedziła i od tej pory odwiedzaliśmy się również z całym gronem nauczycielskim.
Pamiętam takie spotkanie towarzyskie w poszerzonym składzie był tez pan Łużecki, bardzo wesoły, sympatyczny i po kilku kieliszkach wykrzykiwał, że musi dożyć 100 lat bo pije maślankę. To było na imieninach pani Wiklańskiej - 8 grudzień.
A my po świętach byliśmy na sesji w związku ze studiami. Kiedy wróciliśmy po sesji, pani Łużecka była już wdową. Pan Łużecki zmarł nagle i nawet nie byliśmy na jego pogrzebie.
Potem pani Łużecka przeniosła się do Dabrowy, a p. Buczek do Krakowa, a do pracy przyszły panie: Lizakowa Janina, Mikina Stanislawa i ------.





***

Ja od września 1955 roku poszłam naurlop macierzyński, ponieważ 26 sierpnia urodziłam Jadzię – Zofię. Te imiona to też był wybór mojego męża., to znaczy pierwsze imię , drugie zasugerowała chrzestna – Balbina, siostra męża i bardzo się nam też spodobało. To było imię dla uczczenia pamięci ich mamy – Zofii Wnęk, z domu - Kloczkowska..Balbina nawet chciała dać na pierwsze imię Zosia i na chrzcie jest tak właśnie zapisana, ale mąż wcześniej zapisywał ją w Urzędzie Stanu Cywilnego i zapisał Jadwiga. Bardzo mu się podobało to imię, ale gdy przyszedł z Urzędu to był zaskoczony, że Jadzia to się pisze - Jadwiga.
A propos tego imienia, to w liceum mieliśmy sekretarkę Jadzię i wszyscyśmy ją bardzo lubieli. Była nie tylko piękna, ale miła, sympatyczna i bardzo kulturalna.
Pan Siąkała był bardzo krótko, tylko tyle co na moim urlopie, zaraz potem został kierownikiem szkoły w Oleśnie i dalej bardzośmy się przyjaźnili. Niedługo potem ożenił się z Królówną Ireną, też nauczycielką. Nasza przyjaźń trwała długie lata. Potem przenieśli się do Gorzyc , ale odległość nie miała znaczenia - mieliśmy już wtedy motocykle, oni Junaka, a my WSK.
To był okres wytężonej pracy całego grona nauczycielskiego. Praca z Komitetem Rodzicielskim i całym społeczeństwem układała się pomyślnie. W międzyczasie czyniliśmy starania o budowę nowej szkoły, bo w starej było już za ciasno. Uczyliśmy też w wynajętym budynku Urzędu Gminnego -właśnie w tych latach - 954-55 w Zalipiu był urząd Gminy.
Nietrwało to długo, bo znów była reorganizacja samorządów i Zalipie mogło należeć do Olesna lub do Bolesławia.
Była duża rozbieżność ludzi - jedni starym zwyczajem chcieli należeć do Bolesławia, inni mieli dość już tego Urzędu i postanowili iść do przodu, a nie cofać się. Wtedy też Dąbrowa była miastem powiatowym, więc ostatecznie zadecydowano przynależność do gminy Olesno.
Starania o budowę nowej szkoły szły bardzo opornie. Kosztowało to wiele wspólnych wyjazdów meża i przedstawicieli Komitetu Rodzicielskiego. W końcu była alternatywa, że może być budowana szkoła w czynie społecznym. Czyny społeczne były nadal bardzo rozpowszechnione, można było skorzystać z funduszu na czyny społeczne, ale musiał być właśnie tzw czyn. Zalipianie nie zasypiali gruszek w popiele i żeby nie utracić obietnicy urzędu postanowili w czynie społecznym wykopać rowy pod fundamenty. Był to okres żniw, więc zebrało się wielu chłopów w nocy i przez jedną noc wykopali rowy pod fundamenty.. Z własnych funduszy musieli też opłacić dokumentację na budynek szkolny....
Okres budowy szkoły, a my byliśmy niestety już w Szkole Podstawowej w Podlipiu. Stało się to za sprawą ciotki Kloczkowskiej, która często miała pretensje, że Jasio, jej syn jest źle traktowany przez męża. Jasio nie był wzorowym uczniem, chociaż był dość zdolny, ale z zachowaniem ciągle były skargi uczniów. Mąż się tym razem zdenerwował , a ponieważ to było na koniec roku szkolnego, więc postanowił, że nie będzie wysłuchiwał uwag ciotki. Akurat było wolne miejsce w Podlipiu, bo przenosił się Bzduła Eugeniusz do Kanny, swojej rodzinnej miejscowości, więc nie było żadnych trudności, żeby się przenieść na jego miejsce.
To był rok szkolny 1961/62.






Podlipie

Tak więc ze względów ambicjonalnych zmieniliśmy miejsce pracy..
Podlipie , to zupełnie inna wioska. Dzieci bardziej nieśmiałe, a z nauką śpiewu były trudności. W przeciwieństwie do dzieci z Zalipia, gdzie wystarczyło zanucić melodię i młodzież to szybko pojmowala. Tu trzeba było wiele powtórek, zanim był efekt.
Ludzie też zupełnie inni - nie to, że gorsi, ale bardziej spokojni.
Weszliśmy do nowego środowiska, gdzie znaliśmy tylko siostre Rózię i jej rodzinę, oraz państwa Karczmarczyków, ponieważ Karczmarczykowa, była siostrą Eugeniusza Łysika, z którym chodziłam do jednej klasy w Raciborzu, a z jego ojcem poznaliśmy się wcześniej, kiedy był sekretarzem Urzędu Gminy w Zalipiu.
Jeżeli chodzi o obsadę kadrową, to zastaliśmy dwie panie nauczycielki – starsze już panie. Jedna to pani Dymon Rozalia, rodem z Samocic – Nowej Wsi, a druga pani, to Durkalec, siostra pani Grabcowej, poprzedników ustępującego Bzduły Eugeniusza.
Obydwie panie mieszkały w Domu Ludowym. Pani Durkalec na piętrze, a pani Dymon na parterze. Obydwie panie były ze sobą skłócone – podobno od dawna, i nie było sposobu, by temu zaradzić.
Jeżeli chodzi o budynek szkolny, to było w nim dwie duże sale lekcyjne, kancelaria i oddzielne, małe pomieszczenie na bibliotekę. Szkoła korzystała także z dwóch sal lekcyjnych w Domu Ludowym.
Zaraz też mąż wraz z miejscowym Komitetem Rodzicielskim rozpoczęli starania o rozbudowę szkoly. Pomagał też w tym kolega Łysik Eugeniusz, bo w tym czasie pracował w Urzędzie Wojewódzkim w Krakowie. Starania trwały parę lat, a kiedy zaczęto budowę nowego skrzydła szkoły, to my na otwarcie byliśmy już znowu w Zalipiu....
Panie, o których wspominałam niedługo zmieniły swój status i pani Dymon przeniosła się do Pilczy Żelichowskiej, a pani Durkalec przeszła na emeryture.... Do szkoły przyszli państwo Mosiowie, Kazimierz i Irena.
Kazimierz pochodził z Zalipia, a Irena z Podlipia. Wcześniej pracowali w Woli Żelichowskiej, i kiedy starali się o zatrudnienie w Podlipiu, mąż im dużo pomógl. Kazimierz był spokojnym człowiekiem, ożenił się z Kozaczkówną Ireną, i niedługo był całkowicie uzależniony od swej żony, że nie miał wlasnego zdania. Pani Irena była osobą zaborczą, kłótliwą, zawsze uważała, że tylko ona ma rację.
Zaczęły się klopoty. Pisała anonimy na męża do Inspektoratu, a nawet posunęła się do tego, że po zabawie sylwestrowej powiesiła paszkwil na drzewach. Ludzie byli oburzeni i chcieli dociec prawdy. Sprawa oparła się o grafologa w Krakowie, i kiedy jej udowodniono, że wszystkie anonimy i paszkwile były pisane jej ręką, dostała naganę i przeniesienie do szkoły w Kannie.
Do szkoły przyszły dwie nowe nauczycielki - Gromala Władysława z Sądeckiego i Kapel Janina z miejscowości kolo Szczucina..
Praca w tym gronie układała nam się bardzo dobrze..

Śmierć mamy

Po trzech latach przeżyliśmy wielki szok. Były właśnie przygotowania do ślubu siostrzenicy – Janiny Bochenek.. Wesele miało być w sobotę, a w niedzielę my z mężem byliśmy u moich rodziców w odwiedziny i moja mama namówiła nas, żebyśmy obydwie z Zosią same upiekły ciasta i nie najmowały obcej kucharki. Pokazała mi jeszcze, że ma uzbierane zapasy masła, sera i jaj do pieczenia, żebym wiedziała gdzie co jest, bo w poniedziałek rano my miałyśmy zacząć piec kruche ciasta i ciastka, a mama pewnie pójdzie w pole coś robić.
Ja też przygotowałam zapas nabiału i jajek, i rano miałam pojechać i zacząć pracę.
Jakież było nasze zdziwienie, kiedy ledwie świt przyjechał szwagier Bochenek i nas obudził. Ja mówiłam, że nie zapomniałam, tylko jeszcze się ogrzewa ser i zaraz mieliśmy jechać.
Był lipiec, więc świtało między 2 -3 po północy...

Szwagier mówił - ”ale nie o to chodzi - mama nie żyje”. Ta wiadomość spadła na nas jak grom z jasnego nieba. Parę godzin temu widziałam mamę zdrową, planującą iść w pole do pracy, by nam nie przeszkadzać w pieczeniu. Wszystko przygotowała - niestety nie obudziła się tej nocy. Nawet tata nie od razu się zorientował... Zawsze mama budziła się pierwsza, tym razem tata się obudził i był pewien, że mama śpi, więc jej nie budził, tylko chciał jej zrobić niespodziankę i cichutko zabrał skopiec i poszedł wydoić krowę. Wrócił i cichutko otworzył drzwi, żeby jej nie budzić i poszedł dalej obrządzać inwentarz - konika, krówkę i drób...
Wszystko porobił i mama dalej spała – jego zdaniem.
Zwykle wybierała się zaraz z rana na mszę świętą...
Mama leżała w szlufanie z twarzą lekko zwróconą do okna. Zaniepokoiła go bladość twarzy. Podszedł bliżej i zobaczył, że mama jest już martwa... Zmarla we śnie.
Nie widać było żadnego odruchu, tak jak zasnęła, trzymając w ręku różaniec, tak skostniała.
Tata był tym bardzo zszokowany, pobiegł do Zosi, Zosia i szwagier zobaczyli to samo. Wtedy właśnie szwagier przyjechal do nas na Podlipie, by nam przekazać tą okrutną wiadomość. To było nie do uwierzenia. Wydawało mi się, że cały świat się zawalił., że gdybym mogła umrzeć od razu to byłoby najlepiej. Jednak człowiek nic tu nie ma do gadania, fakt był faktem nieodwracalnym.

Zamiast przygotowań do wesela Jasi, były przygotowania do pogrzebu.
Wesele nie było planowane zbyt duże, ale dalsza rodzina szwagra zaczęła się zjeżdżać. Zamiast na weselu byli na pogrzebie.
Ślub nie był jednak odwołany, ale nie było muzyki i goście tylko ci , których nie dało się już powiadomić. Nie było też już żadnego pieczenia, bo ani ja, ani siostra nie byłyśmy w stanie nic zrobic. Wszystkie ciasta były kupione .W piątek był pogrzeb, a w sobotę ślub Jasi..
Kiedy szliśmy z konduktem żałobnym, nie widziałam nikogo, to była prawdziwa Golgota..
Ksiadz Głąb Franciszek też nie mógł się nadziwić i wspominał, że bardzo się zastanawiał nad tym, co się mogło stać, że Tarkowej nie ma na mszy.
W tym czasie nasi synowie - Wiesiu i Marian, byli w Brzezinach – w wakacje postanowili odwiedzić swoje dawne strony. Marian miał tam swoich chrzestnych - Stanisława Białowąsa i Janinę Litwinową. Mąż posłał do nich telegram, żeby przyjechali na pogrzeb Babci, lecz w telegramie zmieniono wyraz „babki” na „matki”. Chłopcy nie zdążyli na pogrzeb do domu, tylko spotkali kondukt żałobny w drodze do kościoła. Wiem, że bardzo kochali babcie, ale jechali na pogrzeb mamy.
Moja mama była osobą bardzo pobożną, pracowitą i wszystkie cechy wzorowej matki, żony, synowej, można było jej przypisać. Nie miała lekkiego życia. Jej rodzice zmarli bardzo wcześnie – prawdopodobnie na czerwonkę, która wtedy panowała..Mama miała jednego brata - Michała Rajcę - mojego chrzestnego, oraz siostrę Barbarę, która została na ojcowiźnie i w późniejszych latach wyszła zamąż za kowala – Brzysia Wojciecha. Wujek Rajca brał udział w I wojnie światowej. Wojna zastała go jako żołnierza. Był wzięty do niewoli rosyjskiej i zesłany na Sybir..wrócił po latach, ożenił się z Rozalią, ale nigdy nie był już zdrowy. Miał natomiast smykałkę do wszystkiego, tzw. złota rączka, i dorabiał czym mógł. Potrafił zrobić lub naprawić buty, miał maszynę młockarnię, wiec jeździł do rolników i młócił zboże. W domu miał wszystkie urządzenia gospodarskie, nawet stepe, to jest przyrząd do czyszczenie prosa na kaszę jaglaną.. Za jego usługi ludzie potem odwzajemniali się i pomagali w pracach polowych, do których on nie miał siły. Miał trzy córki: Hanię, Marysię i Weronikę. Hania wyszła zamaż za Nowaka Franka z Dabrowy i tam zamieszkała, Natalkę zabrali krewni za Wisłę do Opatowca, a Weronia została w domu. Zamąż nie wyszła.
Siostra mamy Barbara miała trzy córki i syna, Stefana, Michalinę, Wandę i Władysławę. Po wojnie Stefan i Michalina wyjechali na Zachód, Wanda zginęła w tajemniczych okolicznościach, a Władysława wyszła za mąż za Zawadę Stefana i miała jedną córkę Marysię, obecnie Krokowa.
Mama jako najmłodsza z rodzeństwa była najbardziej dotknięta sieroctwem. Od wczesnego dzieciństwa brali ją na służbę, a kiedy miala 16 -17 lat pojechała do Niemiec, tam pracowała u bauera, potem pojechała do Danii, też na roboty...

O tym jaką funkcję pełniła w Rodzinie Tarków częściowo wspominałam. Teściowie zadecydowali o ślubie, bo tata miał 20 lat, a potem była całkowicie podporządkowana teściowej - Teresie. Najtrudniejsze było to, że wszystkich musiała pielęgnować w ich ostatnich chwilach życia.
Babcia Teresa chorowała na raka, była ciężko chora. Rak w ostatniej fazie zaatakował gardło i nie mogła jeść, mówić, pić. Mama po kropelce dawała babci do ust, żeby ją chociaż trochę posilić. Leżała obłożnie chora w domu.
Potem ciotka Agnieszka. Całe życie nie chorowała, ale miała dziewięćdziesiątkę i miała silną sklerozę, czasem robiła różne psikusy, włącznie z tym, że własnymi odchodami rzucała po ścianach. Ona jednak w czasach kiedy była zdrowa, nie dokuczała mamie. Najczęściej obydwie szły w pole do pielenia chwastów i innych robót.
Dziadek Filip, złoty człowiek, nie miał prawa głosu tak samo jak inni. Zdrów całe życie. Był na pierwszej wojnie światowej - opowiadał niezliczoną ilość razy jak to było na wojnie. Ale na koniec jego życia przydarzył mu się wypadek, że został sparaliżowany. Chlop wysoki, zbudowany i leży jak kłoda. Apetyt mu dopisywał, więc jadł co tylko mu mama dała, a nie chciała, żeby był głodny. Jeść jadł - oczywiście trzeba go było karmić, ale jak miał ochotę na jeszcze, to dawał dźwięki, że jeszcze chce. Nie potrafił natomiast dać znać, że potrzebuje iść ze stolcem, czy z moczem. Nie trzeba tłumaczyć co musiała mama przeżyć, będąc ciągle w tych warunkach. Dziadek chorowal dwa lata.
Potem- kiedy już zostali rodzice i my trzy corki, mama była samodzielną gospodynią. Trzeba przyznać, że tata w wielu pracach domowych wyręczał mamę. Nie pamiętam, żeby się kłócili, chociaż czasem, gdy tata wypił sobie to go skarciła, ale kłótni nie było. Kiedy mama zmarła bardzo to przeżył.. Płakał jak dziecko...

Postanowiliśmy, że tato nie może zostać sam, więc czyniliśmy starania o przeniesienie do pracy w Zalipiu. W Zalipiu po naszym odejściu w szkole pracowali państwo Szadowie. Pan Szady Karol, był dyrektorem i jego żona Helena nauczycielką. Mieli dwóch synów w wieku szkolnym. Mieli propozycję zamiany z nami, ale nie zgodzili się. Ostatecznie jedno miejsce się znalazło i ja od nowego roku szkolnego zaczęłam pracę w Zalipiu. Mąż i dwoje naszych dzieci pozostali w Podlipiu.
Jeżeli chodzi o nasze dzieci to w tym czasie kiedy przenosiliśmy się z Zalipia do Podlipia, Krysia poszła już do szkoly średniej - do Liceum Pedagogicznego w Tarnowie, Wiesiu szedł do klasy V, Maniuś do kl. IV, Ziutek do drugiej, a Jadzia do I.
Krysia zamieszkała w internacie - przyjeżdżała do domu przeważnie raz w miesiącu.
Trudno się było przyzwyczaić do tego, że nas ubywa.
Tak też za dwa lata do Liceum Ogólnokształcącego odszedł Wiesiu, a następnie Marian do Tarnowa do szkoły o kierunku budowlanym.
Zostało nam dwoje dzieci w domu i to było przez dłuższy czas nie do zniesienia..
Były też duże wydatki, bo internaty trzeba było opłacić, a i podręczniki, przybory i ubrania kosztowały niemalo...

Po śmierci mamy od września ja zaczęłam pracę w szkole w Zalipiu, a mąż został z Jadzią i Ziutkiem w Podlipiu. Nie było mi łatwo pracować pod kierownictwem Szadych. Mówię- Szadych, bo chociaż dyrektorem był Szady Karol, to żona miała zawsze decydujący głos na każdym kroku - na przerwie, na Radzie Pedagogicznej i wogóle.
Tata długo nie mógł przyjść do siebie po śmierci mamy. Płakał po nocach głośno. Mnie też było trudno znieść docinki i upokorzenia ze strony Szadowej. Ja też długo po śmierci mamy nie mogłam przyjść do siebie.
Od września następnego roku przeszłam na roczny urlop dla poratowania zdrowia.

Kiedy jeszcze pracowałam zauważyłam, że często w tym czasie kiedy jestem w szkole, z tatą przesiaduje Ziemnian z Ćwikowa - inkasent energetyki i razem sobie popijali. .Okazało się, że miał w tym swój cel. Mianowicie, swatał tatę z pewną wdową z Ćwikowa. Okazało się, że niedługo tata się nią zainteresował i zapytał nas jakie jest nasze zdanie na ten temat. Radziliśmy mu, żeby zaprzyjażnił się z jakąś kobietą stateczną i zamieszkał z nią w naszym domu, a ja wrócę do
Podlipia.
Jednak tata wybrał tą z Ćwikowa i z nią się w końcu ożenił.
Nie zeszło jednak długo i sam się zorientował, że żle wybrał.
Jednak w krótkim czasie trwania ich małżeństwa stracił wiele; pomimąwszy dobytek gospodarski, to jeszcze i książeczka bankowa została opróżniona. Wrócił z niczym, ale i tak byliśmy zadowoleni, że wyszedł z tego bagna.

Ja po wykorzystaniu urlopu musiałam iść do pracy w szkole w Zalipiu .To był bardzo trudny czas dla mnie. Szadzi stawali się nieznośni, a mnie też brakowało cierpliwości. Inspektorat namawiał ich do przeniesienia, ale nie wyrażali zgody. W końcu zgodzili się przejść do szkoły w Radwanie i wtedy mąż przyszedł do szkoły w Zalipiu.
Kiedy ja przychodziłam do Zalipia po śmierci mamy, w Zalipiu juz funkcjonowała nowa szkoła. Wykorzystywano jeszcze i stary budynek, bo już wtedy obowiązywała ośmio-klasowa szkoła..

Znów Razem w Zalipiu.

Od nowego roku szkolnego zaczęliśmy pracować razem z mężem. Tata już w tym czasie wrócił z Ćwikowa.
Do szkoły przyszła też nowa siła – była to p. Maria Kruk z dwoma synkami: Jarkiem i ---. Jako czwarta była też młoda nauczycielka Barbara….Niedługo potem wyszła zamąż za Majchrowskiego Zdzisława - wcześniej naszego ucznia. Mieli potem dwóch synków.

W szkole zaprowadziliśmy dużo zmian. Mając na uwadze, że Zalipie to tzw. Malowana Wieś, wprowadziliśmy sztukę ludową do szkoły. Najpierw malarki pomalowały ściany kancelarii i świetlicy, potem założyliśmy kółko zainteresowań o nazwie -Młodzi Twórcy Sztuki Ludowej. W ramach ćwiczeń i przy pomocy dorosłych malarek uczennice pomalowały korytarz i holl szkoły. Stopniowo dzieci szkolne ogarnęły swoją pracą całą szkołę; wszystkie klasy były pomalowane w Zalipiańskie kwiaty.
W tym czasie żyła jeszcze p. Curyłowa Felicja i pomagała na zajęciach kóka przedmiotowego uczyć sztuki ludowej zainteresowanej młodzieży. Obok szkoły zaczęto budować Dom Malarek- marzenie p. Curyłowej i wszystkich malarek.
Każdego roku był organizowany konkurs na najpiękniej wymalowaną zagrodę. W tych konkursach brała już udział młodzież szkolna. Młodzi adepci malowali już każdą techniką i na wielu materiałach. Malowali farbami tak jak i dorośli – sproszkowanymi i pigmentowymi. Malowały na kartonie, na ścianach, na porcelanie i na płótnie. Ich malowidla nie były gorsze od malowanek dorosłych.
W 1974 roku wmurowano kamien wegielny pod fundamenty Domu Malarek. Pamiętam szczególnie tą uroczystość, bo akurat w tym czasie mój mąż wyjechał do USA na jeden rok, a ja musiałam pełnić obowiązki gospodarza uroczystości. Musiałam opracować tzw. referat i przyznam, że zaskoczyłam władze powiatowe, że dałam sobie radę bardzo dobrze. Początkowo chciano mnie w tym wyręczyć, ale ja powiedziałam, że dam sobie radę.
Wspomniałam, że mąż wyjechał do USA na jeden rok. W tym czasie ja pełniłam obowiązki dyrektora, a obsada kadrowa też się zmieniła. Do pracy przyszli młodzi nauczyciele - Maria Szkutnik, Józef Wojtyto i Józef Kurpaska. Wszyscy wymienieni byli moimi/naszymi uczniami. Z męską częscią grona nie miałam żadnych problemów, z Marysią jak zwykle coś tam musiało być. Przez ten rok ja byłam w szkole sama na codzień - Ziutek akurat zdał do Wyższej Szkoly Pedagogicznej w Krakowie, Jadzia chodziła do Liceum Ogólnokształcącego w Dąbrowie.Tarnowskiej.
Mąż w tym czasie zarobił na samochod - Fiata 125p, kożuchy dla nas obydwoje i Ziutka (były wtedy modne).. Mąż wrócił w terminie na ile miał urlop, i nie było problemów z przyjęciem go do pracy, co nie było bez znaczenia.
Do ciekawszych wydarzeń w tym czasie należy zaliczyć wizytację towarzyszki Szymkowiak Eleonory z Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Była ogólnym postrachem na całym terenie. Zawsze się do czegoś doczepiła. Mnie uprzedził o wizytacji p. Siąkała Stanisław – gminny dyrektor szkoły w Oleśnie. Kiedy przyjechali do Zalipia było już po lekcjach, ale ja czekałam, bo ta towarzyszka interesowała się dziennikami lekcyjnymi, dokumentacją szkolną i całą szkołą. Pamiętam – szepnęłam mu dyskretnie- czy mogę zaproponować poczęstunek herbatą-kawą. Udał, że nie słyszy, ale widziałam, że bał się o tym myśleć. Kiedy już zobaczyła co chciała w kancelarii, zaproponowałam herbatę-kawę, i o dziwo, nie stawiała sprzeciwu. Przy kawie podałam kieliszeczek koniaczku, na konto , ze nie ma negatywnych uwag i wszystko zakończyło się pomyślnie. Dyrektor Siąkała nieraz wspominał tą wizytacje w Zalipiu.

***

Śmierć taty

Wspominałam już wcześniej, że tata wrócił z Ćwikowa do domu i był już do końca. Do końca, który niedługo nastąpił - nagle i niespodziewanie - podobnie jak u mamy.
Był gorący czerwcowy dzień, upał nie do zniesienia, planowaliśmy wieczorem iść do taty złożyć siano w kopki. Po południu odwiedził nas Noga Stanisław – Przewodniczący Powiatowej Rady Narodowej w Dąbrowie Tarnowskiej.
W pewnym momencie przyszedł Józek Brzyś, nasz uczeń i zarazem sąsiad naszego domu rodzinnego. Był jakiś tajemniczy, chciał rozmawiać tylko z moim mężem, ale za moment mąż zerwał się i chciał jechać – jak to zwykle mówiliśmy – na Ranczo. Powiedział, że stało się coś z tatą i musi jechać. Pan Noga powiedział, ze nigdzie nie pojedzie, tylko on nas zabierze. Pojechaliśmy, i okazało się, że tata już nie żył. Poszedł właśnie do składania siana i usiadł sobie pod kopką razem z Reksem, nieodłącznym towarzyszem taty.
Był przerażający obraz - tata wyglądał, że śpi a obok niego siedział Reks. Reks podobno nikogo nie dopuścił do taty.
Przynieśli tatę do domu i zaraz p. Noga pojechał po księdza. Przyjechał ks. Gląb Franciszek z olejem świętym. Wołał go głośno Józefie, Józefie,...i jak stwierdził - wydawało mu się, że jak gdyby drgnęły mu powieki.
To był znowu dla mnie ogromny cios.. Tata był młodszy od mamy prawie 10 lat i tyle odczekał, żeby odejść w tym samym wieku co mama.
Bardzo trudno jest pożegnać rodziców. Nie da się też oceniać po kim pozostaje większy żal..
Z relacji sąsiadki wynikało, że kiedy przechodziła drogą to widziała, że tata siedzi pod kopką. Mówiła mu – Szczęść Boże, ale nie odpowiedział. Kiedy wracała ze sklepu – powtórzyło się to samo i dlatego chciała podejść bliżej i pożartować z tatą. Reks jej nie dopuścił.
Kiedy zaszła do domu opowiedziała o tym rodzicom, więc oni też przyszli, ale Reks nie puścił bliżej i posłali syna Józka do nas do szkoły.


***

Wzmianka o Zalipiu

Po wyzwoleniu Polski spod okupacji, która trwała sześć lat, w ludziach zapanował wielki pęd do pracy, nauki i zmiany życia na lepsze. Ludzie cieszyli się wolnym życiem, gdzie nie trzeba było się bać nagonki - łapanek i wywozów do Niemiec na roboty przymusowe i do obozów.. Tak też było wśród ludzi w Zalipiu.
Wspominałam o elektryfikacji wsi - ileż to trzeba było włożyć pracy społecznej - wszelkie roboty niefachowe wykonywali mieszkancy. Zwózka słupów, wykopy , zakwaterowanie fachowców i inne prace ludzie wykonywali chętnie, bez wynagrodzenia. Mieszkańcy wsi byli tak zjednoczeni, że nikomu do głowy nie przyszło, żeby się wymigać od pracy.
Ledwie skończono prace przy elektryfikacji, a już zabrano się za budowę dróg. Nie było ani kawałka szosy czy innej bitej drogi.
Godnym uwagi był czas, kiedy zebrano się w czynie społecznym za budowę dróg od Niwek - krzyżówki w kierunku Samocic jednej, i w kierunku Kuzia drugiej.
Dzień po dniu zmieniało się oblicze wsi: malarki malowały, pozostali pracowali nad drogami i wieś stawała się coraz piękniejsza.
Dużo też było do nadrobienia w dziedzinie oświaty. Jeszcze będąc w Kamienniku prowadziliśmy kursy dla analfabetów. Analfabetyzm był nagminny. Pamiętam, że w Kamienniku prowadziliśmy również kurs dokształcający z zakresu szkoły podstawowej w miejscowym posterunku policji - wtedy milicji.
W Zalipiu też było trochę osób nie umiejących czytać i pisać, organizowaliśmy więc kursy. Nieco później młodzi ludzie z Zalipia zapragnęli uzupełnić swoje wykształcenie podstawowe. Organizowaliśmy więc takie kursy dokąd byli chętni. Trzeba wiedzieć, że w Zalipiu była szkoła I stopnia tzn. że do szkoły trzeba było chodzić 7 lat, ale ukończyło się cztery klasy.
Do klasy pierwszej chodziło się rok, do drugiej rok, do trzeciej dwa lata- różniły się nazwą - kurs A i kurs B. Do klasy czwartej trzeba było chodzic trzy lata – czyli kurs A, kurs B i kurs C.
Chcąc się dalej kształcić trzeba było mieć uzupełnione wykształcenie podstawowe.
W latach nieco późniejszych było wymagane pełne wykształcenie podstawowe przy dziedziczeniu gospodarstwa, do pracy, a w tym czasie rozwinęła się też forma tzw. chlopo- robotników. Rolnicy zatrudniali się do różnych prac. Wieś była przeludniona, rodziny przeważnie trzypokoleniowe, ciasnota w domach i bieda. Każdy szukał pracy gdzie tylko się dało.
Niedługo prowadzono meliorację w Zalipiu i okolicach. To też wymagało zatrudnienia wielu ludzi.
W latach już późniejszych zorganizowaliśmy Technikum Radiowo-Telewizyjne, co nie zdawało egzaminu, i wreszcie zorganizowaliśmy Średnie Studium Zawodowe, kończące się maturą. Nauka w tym Studium obejmowała bardzo szeroki krąg, bo przyjeżdżali tu słuchacze z Pawłowa, Bolesławia, Podlipia, Woli Żelichowskiej, Niwek, Kłyża i innych.. Była to już szkoła pod patronatem Technikum Rolniczego w Brniu. Mąż był dyrektorem, uczył języka polskiego i historii, ja geografii i nauki o społeczeństwie, zootechniki uczył p. Piądłowski.
Ten system kształcenia prowadziliśmy już do końca naszej pracy zawodowej. W ostatnim roku mąż był już na emeryturze, więc ja pełniłam obowiązki dyrektora, bo emeryt nie mógł sprawować funkcji dyrektorskich.
Życie ludzi na wsi ulegało z dnia na dzień znacznej poprawie.... postęp był widoczny na każdym poziomie.

***

Pracę w Zalipiu wspominam bardzo pozytywnie. Przepracowaliśmy po ponad 35 lat w zawodzie nauczycielskim w tym w większości w Zalipiu. Stosunek miejscowej ludności był dla nas przychylny. Możemy być dumni z tego, że pozostawiliśmy po sobie wiele pamiątek. Mąż potrafił pozytywnie współpracować ze społeczeństwem Zalipia. Zaraz po objęciu pracy starał się o podwyższenie stopnia organizacyjnego szkoły, aż do klasy ósmej. Potem była wielka reorganizacja w szkolnictwie i administracji kraju i wtedy nie było rady- szkoła posiadała tylko trzy klasy, bo powstały szkoły zbiorcze - zupełny nonsens. Młodzież z Zalipia musiała dojeżdżać do szkoły zbiorczej w Oleśnie. Tam był tłok, a w Zalipiu było tylko trzy klasy i trzech nauczycieli - my obydwoje z mężem i pani Kruk Maria..
U nas było dużo pustych sal i w związku z tym urządzaliśmy tzw. klaso-pracownie do każdego przedmiotu. Podręczniki były stale z roku na rok, więc postaraliśmy się o podwójne podręczniki dla każdego dziecka. Wobec tego uczniowie nie nosili ze sobą podręczników - Bboki rysunkowe pozostawały w szkole. To było ogromne udogodnienie dla dzieci z tych klas, ale pozostałe musiały dojeżdżać do Olesna.
Z czasem władze doszły do wniosku, że to nie było mądre i powrócono do dawnego typu szkół.
Z naszej strony organizowaliśmy różne formy dokształcania dorosłych.
Wspominałam już wcześniej o zorganizowaniu „Średniego Studium Rolniczego” pod patronatem Technikum Rolniczego we Brniu. Absolwenci mieli możność zdawania matury i wielu z tego skorzystało.
Na terenie Powiśla Dąbrowskiego Zalipie było jedyną placówka, która zorganizowała taką szkołę. Korzystali z niej ludzie z całego terenu Powiśla.
Nowa szkoła była wybudowana dzięki staraniom męża razem z Komitetem Rodzicielskim.
Do najbardziej aktywnych osób z Zalipia należeli - Kurpaska Zygmunt, Dymom Andrzej, Pszczoła Piotr, Dymon Wawrzon, Golonka Jan i wiele innych.
Społeczność Zalipia zawsze była chętna do prac społecznych na rzecz wsi .Problemem numer jeden w Zalipiu a od zawsze była budowa Domu Malarek. I też mąż był bardzo zaangażowany w tą sprawę. Budowa dróg, Remizy Strażackiej.
W latach pięćdziesiątych, szaśćdziesiątych i siedemdziesiątych lub nawet jeszcze osiemdziesiątych byliśmy też jedynymi, którzy potrafili i mogli podawać zastrzyki na zlecenia lekarzy. W innym wypadku chorzy musieliby jechać po zastrzyk do Ośrodka Zdrowia w Bolesławiu czy Oleśnie.
Zbliżał się jednak czas przejścia na ermeryturę. Ja ze względu na przepracowane lata pracy przeszłam wsześniej, ale niedługo zaszły tak niekorzystne dla emerytów zmiany, że szybko wróciłam do zawodu i po przepracowaniu jeszcze trzech lat mogłam mieć nowe wyliczenie emerytury.
Ostatecznie mąż poszedł wcześniej ode mnie o jeden rok. Uczył jednak w Średnim Studium Ogólnorolniczym i dopiero za rok czyli w 1985 roku przeszliśmy obydwoje i pożegnaliśmy Zalipie..