Czar Dawnych Lat - wspomnienia..

Czar Dawnych Lat - wspomnienia..
kliknij na zdjęcie, aby otworzyć okładkę książki

SPIS TREŚCI


1. Wstęp
2. Dom Rodzinny-Czasy Babci Teresy-Czasy Drugiej Wojny Światowej
3. Początek mojej nauki i romansu z Tadeuszem
4. Początek mojej pracy zawodowej -Kamiennik, Brzeziny, Gałążczyce
5. Powrót w moje rodzinne strony -Zalipie, Podlipie, śmierć mamy
6. W Dąbrowie Tarnowskiej
*****
Moje Blogi:

Pogaduszki przy herbatce

Moje Cudowne Wakacje - 80th Birthday

Klikaj na rozdział, jeśli wolisz czytać rozdziałami, lub całość w jednym ciągu.

środa, 18 lutego 2009

Dom Rodzinny

( na zdjęciu jest dom Pani Łączyńskiej, w stylu Malarstwa Ludowego Zalipia)


Mój dom rodzinny.

Mój dom rodzinny jest w Zalipiu, to jest jakieś 30 km od Tarnowa. Pamiętam, gdy uczyłam się w Tarnowie, pewnego razu poszłam pieszo do Zalipia. Był to wrześniowy dzień - sobota po południu. Skończyły się lekcje, a ja zatęskniłam za domem i rodziną. W 1945 roku nie było jeszcze żadnych środków lokomocji z Tarnowa do Zalipia. Do szkoły na rozpoczęcie roku szkolnego zawiózł mnie mój szwagier Kazik na rowerze! Tak na tzw. pręcie odwiózł mnie do Tarnowa. Teraz - pomyślałam, może zajdę do wieczora - we wrześniu jest jeszcze dzień długi.
Drogi nie znałam, ale szłam szosą, aż zauważyłam wieżę kościoła w Otfinowie. Znałam ten kościół, bo co roku chodziłam tam na tzw. odpust.
Z Otfinowa poszłam przez Kłyż do Niwek i Zalipia. Nie da się zapomnieć tego dnia, bo byłam bardzo zadowolona, że jestem już wśród swoich najbliższych, którzy nie mogli uwierzyć jak mogłam to zrobić.
Efektem mojej podróży były poobcierane pięty, stopy, a buty całe we krwi. Dopóki szłam, jakoś było, ale kiedy spoczęłam, na nogi nie mogłam stanąć.
Następnego dnia, czyli w niedzielę, szwagierek musiał znowu odwieść mnie do Tarnowa tym samym środkiem lokomocji. Na lekcje przez prawie cały tydzień chodziłam z owiniętymi nogami, bo o żadnych butach nie mogło być mowy.
To taki krótki epizod z mojej podroży, ale przecież chciałam pisać o moim rodzinnym, kochanym domu.

Urodziłam się jako najmłodsza z rodzeństwa: miałam już dwie siostry - Zosię o 6 lat odemnie starszą i Rózię o trzy lata starszą. Obydwie siostry żyją do dnia dzisiejszego, Rózia jest w USA razem z rodziną, a Zosia mieszka sama w Zalipiu, tuż koło mojego (naszego) rodzinnego domu.
Jako najmłodsza, byłam rozpieszczana (czyt. rozpuszczana) przez wszystkich domowników, a była to tradycyjna rodzina trzypokoleniowa. Była babcia Teresa i dziadzio Filip, jego siostra Agnieszka tzw. ciotka, moi rodzice - mama Klara i tata Jozef i nas trzy damulki.
Tata marzył - jak każdy mężczyzna - o tym, by mieć syna, jednak ja zakończyłam jego dalsze marzenia o synu i pewnie to dlatego byłam jego ulubioną córeczką tatusia.
Moi rodzice byli bardzo uczciwi. To co pamiętam z opowiadań, tata gdy miał niepełne 20 lat, jego rodzice zaplanowali mu małżeństwo z moją mamą, która miała około 30 lat. Co ich tak urzekło, że postanowili ożenić syna ze starszą od niego kobietą?
Mama była sierotą od wczesnego dzieciństwa. Kiedy miała 5 lat dalsi krewni zaopiekowali sią nią, ale ich pomoc wyglądała w ten sposób, że dawali ją na tzw, służbę, najpierw do pasenia gęsi, a potem do gospodarzy.
Mama nie była ubogą kobietą. Po rodzicach odziedziczyła 3 morgi pola, to jak na owe czasy na wsi było dość dużym majątkiem. Mając 15- 16 lat pojechała na roboty do Niemiec, potem do Danii. Tam zarabiając przysyłała swoje pieniądze do swojej siostry Barbary Brzyś, która została na ojcowiźnie, była meżatką, jej mąż był kowalem. Za zarobione przez mamę pieniądze szwagier miał kupować morgi, bo to mogło być najlepszym, stałym majątkiem.
Jednak szwagier zaplanował, że najpierw wyposaży sobie kuźnię za te pieniądze, a potem , mając już kuźnię będzie mógł wyrównać zaległości mamie. Jednak stało się inaczej - przyszła recesja, wymiana pieniędzy i za te planowane trzy morgi, mama mogła kupić lichą spódnicę i jak zawsze wspominała na zapaskę (fartuch) już nie starczyło...
Jednak z Danii przywiozła pieniądze na następne 3 morgi pola i postanowiła zostać w kraju, bo należała już do dosyć majętnych panienek. Zamieszkała u siostry, ale była tam tylko jako tania siła robocza.
Moi dziadkowie znali tą sytuację i postanowili iść w swaty do mamy. Szwagier tego nie mógł przeżyć, bo wiedział co traci, nie chciał dopuścić do ślubu. Wtedy dziadkowie zabrali do siebie przyszłą synową i przyspieszyli ślub. W taki sposób mama dalej pracowała, ale na swoim. Gospodarstwo było duże - około 15- 16 morgów. Hodowano 3-4 krowy, dwa konie pociągowe i ogiera, trzodę chlewną i oczywiście knura, bo tato zawsze mówił, że to jest pieniądz na codzień. Zapłaty za usługi rozpłodników starczały na wydatki bieżące, a ze sprzedaży bydła, trzody i innych, składali na zakup następnych morgów.
Znowu dali się nabrać - kiedy kupili parę morgów, to babcia sprytnie zaproponowała, żeby to zapisać na siostry przyrodnie taty - Walerię, która była w USA, i drugą siostrę Teklę , która była w Danii.
Dziadkowie planowali, że siostry bedąc tak daleko, kiedyś odstąpią to moim rodzicom. Stało się inaczej, była jeszcze trzecia siostra taty- Zofia, która wcześnie owdowiała, miała dwoje dzieci, wobec tego zapisany wcześniej areał - zamiast oddać moim rodzicom, zapisali tej trzeciej siostrze Zofii Dymon.
Moi rodzice mimo różnicy wieku, żyli zgodnie, i wcale nie widać było tej różnicy. Napracowali się bardzo. Dokąd żyli dziadkowie, to rodzice byli na ich życzenie. Nie mogli sami nic zadecydować.

***
Rodzice mojego taty mieli wielkie nadzieje w jedynym synu - to miał być dziedzic, a może i coś więcej. Trochę marzyli o przyszłym księdzu, lub może lekarzu... . Jednak zwyciężyła myśl o dziedziczeniu ich gospodarstwa.
Kiedy już wybrali dla niego pracowitą i dosyć bogatą żonę, chcieli za wszelką cenę rozwinąć gospodarstwo, aby było wzorem we wsi. Tak też i było. Tato umiał szczepić drzewka owocowe, róże, znał się na płodozmianach, umiał pomagać w chorobach zwierząt domowych. Zawsze miał przy sobie scyzoryk, który był zawsze dobrze wyostrzony, by w każdej chwili mógł być pomocny - był ostry jak brzytwa. Wiem, że służył między innymi do kastrowania małych prosiaczków( rodzaju męskiego), bo do dalszej hodowli były bardziej opłacalne. Te zabiegi były zawsze udane - robił to na szeroką skalę. To samo umiał zrobić z pieskiem, kotkiem, bo to było wskazane w gospodarstwie -piesek pilnował domu, a nie gonił za suczkami, a kotek łapał myszki i w marcu nie uciekał na sex- gody z kociczkami.
Umiał też leczyć zwierzęta domowe; wiedział kiedy pomoże lewatywa, a kiedy trzeba puścić pijawki, lub puścić krew. Przyrząd do lewatywy był dostępny nie tylko w gospodarstwie taty, ale pomagał też sąsiadom i innym.
W gospodarstwie zawsze był ogier, byk, knur, a nawet król - samiec - do rozpłodu. W okresie kiedy pamiętam, były krowy zarodowe, to znaczy miały swoje wpisy do ksiąg rasowych, a potem z ich potomstwa, cieliczki były zawsze kupowane do dalszej hodowli - nawet trochę droższe od nierasowych.
Specjalnym jednak "konikiem" dla taty, byly koniki i znów zawsze miał konie do pracy, ogiera do rozpłodu i źrebaka czy cieliczkę do sprzedania.
Z gospodarstwa miał dochody wystarczające na opłaty- czyli podatki, ubezpieczenia i inne. Zawsze też zostawała pewna nadwyżka, którą inwestował w gospodarstwo. Gromadził pieniądze na budowę nowego domu. Od rodziców odziedziczył dom drewniany, kryty strzechą. Składał się z bardzo dużej izby, dużej komory, sieni, a druga część domu to była stajnia.
W izbie były dwa łóżka, szlufan do spania, stół, a obok niego ława..
Szlufan służył do spania, a w dzień do siedzenia. Był też ogromny piec do gotowania i pieczenia chleba, a na tym piecu można było też spać.
Piec był duży, mieściło się tam 8 dużych bochenków chleba, które mama piekła raz w tygodniu..Przy tej okazji piekła też podpłomienie, czy jak kto woli podpłomyki.


Podpłomyki były pieczone z mąki pszennej i ciasto zarabiane było na drożdżach.

Chleb żytni pieczono na zakwasie - nie na drożdżach.
Zakwas, inaczej wyskrobek robiono w ten sposób, że resztki ciasta pochodzące z wyskrobania dzieży, zostawiano w mące do nastepnego pieczenia. W przeddzień następnego pieczenia wyskrobek był moczony w ciepłej wodzie i zrobiony zaczyn , który następnego dnia był zarobiony z dodaniem odpowiedniej ilości mąki, by uzyskać odpowiednią gęstość ciasta.
Ciasto pozostawało do wyrośnięcia i dopiero wtedy rozpalano w piecu ogień.

Podpłomyki były bardzo smaczne, szczególnie ciepłe, otwarte na pół i posmarowane masłem, które się zatopilo.
Do dużego pieca piekarskiego był dobudowany piec kuchenny, też z dostawką na bradrurę, w której pieczono placek lub chleb na blaszce, a nad bradrurą był piecyk, czyli schowek, gdzie można było przechować garnki z potrawami na dłuższy czas, tzn. zazwyczaj rano się gotowało i po śniadaniu można było schować do piecyka garnki z zupą czy innymi potrawami przeznaczonymi na obiad.
Na płycie tego pieca też można było upiec placki - nazywane czasem - trzaskacze, bo zazwyczaj nie były robione na drożdżach, tylko na sodzie oczyszczonej. Z braku chleba, korzystano awaryjnie z plackow na blasze. ...Trzeba wiedzieć, że dawniej na wsi nie kupowano chleba. Czasem, kiedy rodzice jechali na jarmark, gdzie sprzedawali wszystko co było wytworzone w gospodarstwie: zboże, bydło, świnie, kury, kurczaki, kaczki, gęsi, jajka, sery, masło - oczekiwaliśmy, że przywiozą nam bułkę, czy tzw. kukiełkę, czyli takie zaplatane ciasto, lub obwarzanek. To był dla nas rarytas, a kiedy jeszcze było po parę cukierkow!...
Czasami tato kupował też kawałek kiełbasy, bo swoja była dopiero w zimie. Nie było lodówek, więc ubitego wieprza trzeba było tak przetworzyć, by nic się nie zepsuło. Robiono więc kiełbasy, które były pieczone w piecu, więc mogły wisieć w komorze przez dłuższy czas. Słoninę solono i niektórzy poprostu wieszali ją w worku na strychu, czy w komorze by mogła być przechowana przez cały rok.
Oczywiście było też robione sadło, gdzie do tzw. błon dodawano jeszcze kawałki sloniny i to już mogło być przechowywane do drugiego roku.
Każdy się upajał smakiem kawałka sadła w zupie, kapuście, lub nawet z chlebem.
Robiono też salceson, ale nie był tak jak dziś gotowany, tylko pieczony, jeszcze ciepły przyciśnięty w woreczku jak ser. A kiedy wystygł, wisiał w tzw. paszczach i był jedzony zazwyczaj jako ostatni z całego wyrobu.
Świniobicie było najczęsciej na Boże Narodzenie lub na Wielkanoc na tzw. Święconkę. U nas w domu zawsze było świniobicie dwa razy do roku. Tato umiał sam tym wszystkim się zająć, a był też zapraszany do innych ludzi, którzy nie umieli tego zrobić. Za robotę przynosił wtedy tato tzw. świeżyzne, czyli trochę kiełbasy, słoniny czy kaszankę, którą też zawsze robił.

Komora - jak widać była bardzo ważną częścią domu. Były tam sąsieki, czyli duże skrzynie na zboże, u stragarza wisiał drążek, na którym wieszano co było potrzebne, począwszy od ubrań, po produkty poświniobiciu i inne.
W komorze mieściły się też skrzynie na ubrania.To były piękne skrzynie, ozdabiane różnymi malowidlami. Każda szanująca się gospodyni miała swoją skrzynię, która też była zazwyczaj meblem posagowym. Panna wychodząca za maż powinna mieć skrzynię wypelnioną ubraniami, pościelą itp.
W moim domu komora była tak duża jak i mieszkanie, czyli izba. W tej komorze mieściło się też łóżko babci i dziadka. Mama i nas dwie córki spałyśmy w izbie. Tato miał szlufan w stajni, bo chodziło mu o bezpieczeństwo inwentarza. Mogła się uwolnić z więzów któraś z krów, czy koń. Szczególnie chodziło o ogiera i buchaja. Knur miał swoją siedzibę w chlewie, ktory był dostawiony z boku , z północnej strony domu.

Tak wyglądał dom do czasu powodzi w 1934 roku.

Pamietam już dobrze tą powódź. W przeddzień już spodziewano się powodzi. Ludzie już nie spali, a szczególnie gospodarz czuwał. Wiem, że w nocy rodzice taszczyli nas na strych. Tam mieliśmy legowisko, a rodzice cały inwentarz żywy wprowadzili do domu. Woda wchodziła oknami do domu. My przyglądałyśmy się przez otwór, który nam tata zrobił, wyrywając kilka kitek na dachu. Był to okres żniw. Kto miał już zboże skoszone i postawione w dziesiątki lub mendle - to woda niosła je z nurtem. Snopy zatrzymywały się na drzewach lub po chwili płynęły dalej. My z babcią byłyśmy cały czas na strychu. Pilnowała nas babcia, a rodzice, dziadek i ciotka Agnieszka byli wśród bydła.
Zwierzęta też się bały. Rodzice bali się, że i nasz dom może nie wytrzymać naporu wody - wiele domów szło z wodą.
Na naszym terenie nie trwało to długo. Na drugi dzień woda opadła i każdy szukał swojego dobytku. Zboża, które nie były skoszone woda powaliła, a kiedy opadała - zamuliła. Ludzie jednak musieli ratować to co zostało. Po skończonej powodzi, zboże płukano, suszono i musiało być dla karmienia zwierząt.
U nas tata wyniósł parę worków zboża zeszłorocznego na strych, więc na mąkę na chleb mieliśmy dobrą makę. Nie wszyscy mieli zapas z poprzedniego zbioru.
Po powodzi rząd ówczesny chciał pomóc ludziom i wprowadził pożyczki z banku na odbudowę. Rodzice mieli trochę oszczędnośsci, trochę pożyczki i postanowili wybudować zupełnie nowy dom i zabudowania gospodarcze.. .
Nowy dom był już zupełnie inny. Był zbudowany na fundamentach takich wysokich, dokąd sięgała woda, a bylo to 125 cm.

***
Nowy dom

Dom na obrazie przypomina mój rodzinny dom. Ten piękny obraz dostałam (nie tylko ten) od mojej blogowej koleżanki, artystki, poetki z Kanady-Karen: http://karenharveycox.blogspot.com/. Klikając na link mozna zobaczyć więcej jej dzieł.


Nowy dom zostal wybudowany po powodzi, więc stał na wysokich fundamentach, takich jak wysoko siegała woda w czasie powodzi, czyli 125 cm ponad ziemią, nie licząc fundamentów w ziemi.
To był już nowoczesny dom, jak na owe czasy. Miał dwie duże izby podzielone sienią i komora, którą potem przekształcono w trzecią izbe.
Z południowej strony był oszklony ganek - to było marzenie mamy, bo bardzo lubiła kwiaty, więc mogła zwiększyć ilość kwiatów.
Przed gankiem był bardzo duży ogród. Tam tato posadził parę grusz i śliwek, a reszta została do dyspozycji mamy. Miała tam maliny, agrest, porzeczki i przedewszystkim dużo, dużo kwiatów.

Jak wspomniałam dom stał na wysokich fundamentach, więc trzeba było cały teren wokól domu nawieść ziemią. To była harówka na kilka lat, dła całej rodziny i nie tylko, bo taczkami nawieźć tyle ziemi to nie bylo łatwe zadanie. Wszystkie okoliczne rowy przydrożne, dwa stawy były poglębione do granic możliwości. Ziemi było jednak za mało - więc wszelkie pagórki w sadzie były niwelowane. Powstał też wtedy staw w sadzie. Ile fur ziemi trzeba było nawieźć, tego nie da się policzyć.
Niedługo wybuchla II wojna światowa i zagospodarowanie domu zostalo wstrzymane. Była urządzona tylko jedna izba i komora, chociaż i tu nie było podłogi, tylko klepisko. Co sobotę trzeba było "lepić" to klepisko, bo inaczej bardzo sie kurzuło i wybijało dołki. Rozrabiało się więc glinę, i mokrą, dużą szmatą maziało się całe klepiski na mokro, uzupełniając braki gliną. Nie wolno było wchodzić aż to wyschło.
Dopiero po zakończeniu wojny, powprawiano podłogi we wszystkich mieszkaniach i przebudowano piece na kaflowe. Wtedy też oddzielono kawałek kuchni i wstawiono wannę, gdzie trzeba było wodę wlewać i potem też wynosić wiadrami, ale można się było wykąpać.

Oprócz domu rodzice wybudowali też stodołę i stajnię. Stajnia miała dwie przegrody oddzielone w środku pomieszczeniem, które służyło do przygotowywania karmy dla zwierząt. Początkowo, przez długi jeszcze czas znajdował się tam szlufan do spania dla taty. Jak już wspomniałam było to ze względu na bezpieczeństwo zwierząt.
Stodoła była już też większa, z trzema zapolami i boiskiem oraz przybudówkami z kazdej strony: z tyłu na plewy, a z przodu na żarna - już nie ręczne, tylko poruszane kieratem za pomocą koni.

***

Moi Rodzice
Moi rodzice byli bardzo szanowani przez sąsiadów i pozostałych znajomych ludzi. Mama była bardzo religijna, lubiała chodzić na pielgrzymki; dla niej Kalwaria, Częstochowa, Tuchów to były zaliczanie bardzo często, nie mówiąc o odpustach w Gręboszowie, Otfinowie, Bolesławiu, Odporyszowie i innych. Bez względu na porę roku szła w większości pieszo. W latach późniejszych kiedy już nie miała tyle obowiązków domowych chodziła codziennie do miejscowego kościoła. Nawet ks. Głąb Franciszek zastanawiał się pewnego dnia, dlaczego Tarkowej nie ma na mszy św. Był to dzień, w którym zmarła w nocy, podczas snu.
Było to w lipcu 1978 r.
W czasie swojego życia, ciągle była czymś zajęta; latem w polu rwąc chwasty w zbożach, czy okopowych i całymi płachtami znosila na pasze dla bydla. Dawniej nie stosowali rolnicy oprysków przeciw chwastom, więc chwasty rosły sobie spokojnie aż je ktoś wyrwie.
Prace w polu wyglądały zupełnie inaczej niż dzisiaj, gdzie jest tyle techniki, pomagającej lub wyręczającej pracę rolnika. Wykopki zajmowały dużo czasu - początkowo motykami, później wyorywano skiba po skibie i trzeba było ręcznie zbierać. Młocka też była inna; dawniej cepami, później tata miał już małą młockarnię, ale trzeba było do obsługi parę osób. Nie to co poźniejsze młockarnie odrazu z wialniami, lub jeszcze poźniej kombajny, gdzie było zboże młócone na pniu i oddzielone ziarno od plewy.
Rolnik z czasów moich rodziców nigdy by na to nie pozwolił; nie było plewy oddzielonej tylko szła na pole, a przecież to była najlepsza pasza dla bydła, czy trzody chlewnej. To było marnotrawstwo. Podobnie ze słomą - każdy rolnik zbierał wszystkie źdźbła, bo wykorzystywał to na paszę w postaci sieczki, a resztę na ściółkę, bo rolnikowi zależało na tym, żeby było więcej obornika.
Dziś rolnicy spalają słomę na polu, zatruwając przy tym atmosferę. Zamiast zasilać rośliny obornikiem, kupują nawozy sztuczne i mamy potem żywność taką jaką mamy i coraz więcej chorujemy.

***
Okres zimowy, kiedy nie było pracy w polu, mama też była zajęta; było darcie pierza na nowe pierzyny czy poduszki, było przędzenie nici na kołowrotkach, z których potem robiono płótna... Pamiętam zawsze na polu były posiane konopie (nikt nie myślał wtedy o narkotykach), które potem - wczesną jesienią wyrywano, suszono, a potem trzeba je było moczyć odpowiednią ilość dni w stawie, znowu suszyć, a potem za pomocą miedlicy i cierlicy międlić i to co miało być przeznaczone na płótno jeszcze czesano na specjalnej szczotce i dopiero zimą kręcono nitki za pomocą kołowrotków i robiono płótna.
U nas w domu nie było tego urządzenia do wyrobu płócien, tylko dziadek nosił to na Wolę Żelichowską do p. Jedynaka, który miał takie krosna, za pomocą których robił płótna. Z konopi takie płótna służyły do wyrobu worków na zboże, a z lnu szyto płachty - dziś nazwalibyśmy - prześcieradła.
Te płótna następnego lata były jeszcze wybielane. Trzeba je było moczyć w ługu - był to roztwór z popiołu drzewnego, potem były bite kijanką i suszone na słońcu. Zabieg taki był wykonywany kilka razy, aby uzyskać jak najbielszą tkaninę, a przy tym stawała się ona coraz gęściejsza. Dawniej rolnicy szyli sobie z takich płócien długie koszule, ale to było znacznie wsześniej.
Zimowe wieczory były też wypełnione innymi zajęciami - u nas było obowiązkowe czytanie, co było pod ręką - mógl to być podręcznik którejś z nas, czy ksiażka, lub Pismo Święte. Wszyscy zasiadali i jedna z nas czytała.
Mama też uczyła nas robótek na drutach; skarpety, rękawice z jednym palcem lub z pięcioma palcami, swetry. Robiłyśmy też szydełkiem z kordonków; były to serwetki, a szczególnie obrębianie chusteczek do nosa kolorowymi nićmi.
Śpiewalismy też pieśni, kolędy, godzinki, gorzkie żale w okresie Wielkiego Postu.
Tata miał swoje zajęcie; przez zimę zawsze ugrodził parę kobiałek, rożnych rozmiarów, potrzebnych w gospodarstwie, czasem dla sąsiada, bo nie wszyscy to umieli. Wyplatał też wyposażenie do wozu, a więc półkoszki, wasągi. Do wyplatania tych rzeczy potrzebny był chrust, czyli wiklina. Tato zawsze miał swój materiał, lub chodził nad Wisłę i dobierał co mu pasowało.
Tata umiał też robić buty. W młodości chodził do terminu, tak to się nazywało, nie wiem gdzie, ale umiał zrobić buty nawet te odświętne, trzewiki, czy półbuty. Ta umiejętność bardzo się przydała w okresie okupacji, kiedy było o wszystko bardzo trudno. Tata robił nam drewniaki, podeszwę sam wyżłobił z drewna, a wierzch ze starych zniszczonych butów, które nie nadawały się już do użytku. Były to buty całe lub klapki, które nawet bardzo się nam podobały.
Tata umiał też szczepić drzewka i interesowały go nowe odmiany np. drzew owocowych. Pamiętam że jego dumą były np. jabłonie, gdzie na jednym pniu było dwie lub trzy odmiany. Założył sobie dość duży sad, ale te nowoczesne były delikatniejsze od starych ras i w czasie wielkich mrozów wymarzły.

***
Wspominałam, że tyle różnych prac wykonywano w zimie, bo też i zimy były długie i mroźne. Klimat był zupełnie inny. Lata były gorące, a zimy bardzo zimne. W ciągu roku wody ze stawów nie wysychały. Nawet w rowach przydrożnych woda utrzymywała się przez cały rok.
Zima zaczynała się zazwyczaj okolo 11 listopada - przeważnie Św. Marcin przyjeżdżał na białym koniu i ten śnieg czasem pozostawał już do wiosny. Śniegu też było bardzo dużo, zaspy nieraz sięgały dachu.
W okolicy mojego domu było kilka stawów; jeden najbliższy był przed domem sąsiada Boducha, później Głoda, a po drugiej stronie, gdzie dziś jest pole siostry Zosi, też był staw. Dalej koło Dymonki był staw i po drugiej stronie drogi koło Mośka również. Koło Woziwody był tzw. okopek - to był największy staw w tej okolicy. W tych stawach były też ryby, a oprócz tego myliśmy krowy w tych stawach i kąpalismy się też prawie z krowami - jakoś nikt nie był uczulony, nikt nie chorował z tego powodu. W zimie były jako lodowiska, lód zamarzał prawie do dna. Jeździliśmy na łyżwach, ktore nam zrobił tata. Wystrugał z drzewa rodzaj trójkąta, na szczycie dał gruby, okrągly drut i zrobił wiązanie i były wyśmienite łyżwy. Przeważnie jeździło się na jednej łyżwie, ale niektórzy co sprytniejsi jeździli też na dwóch łyżwach.
Potem przychodziła wosna - przeważnie na św. Józefa robiło się już dosyć ciepło, ale wiosną były roztopy - tyle śniegu musiało się roztopić, więc były też podtopienia. Nie było melioracji, więc woda musiała wyparować - woda poszła w atmosferę, by znowu zimą było czym sypnąć - i tak w koło przyroda dawała sobie sama radę. Dziś przeprowadzane są melioracje, woda w rowach melioracyjnych to ścieki z pól nawożonych sztucznymi nawozami. Na tym rosną zboża i okopowe, a my to sobie zjadamy i narzekamy, że chorujemy.
Nie było elektryczności - tata kupował na zimę bańkę 15 litrową nafty i tak mniej więcej wyglądało życie na wsi.

***

Kuchnia w moich wspomnieniach.

Moi rodzice nie należeli do biednych - właściwie niczego nie brakowało - nie było tzw. przednówków.
Przednówek to okres kiedy już komuś skończyły się produkty, które wypracował ze swojego gospodarstwa, a tym, że nowe zboże jeszcze nie dojrzało, by było z czego upiec chleb. Przednówek dotykał wielu ludzi, szczególnie tych, gdzie źle gospodarowano. Wiem, że np. u sąsiada co roku był przednówek, bo chociaż gospodarstwo było dosyć duże, to każdy członek rodziny ciągnął w swoją stronę, okradając własne gospodarstwo. Było tam trzech synów i córka: Jan, Tomek i Leon oraz Maria. Chłopcy kiedy dorośli, ale jeszcze byli w domu wykradali z komory zboże lub inne rzeczy, by zanieść do Mośka i wymienić na papierosy lub trunki. Marysia też podkradała, żeby u Mośka kupić jakiś ciuszek lub krem czy perfumy. U nich przednówek rozpoczynał się już w kwietniu, czasem w maju, czyli od tego czasu już nie było swojego jedzenia. Słyszałam od mojej babci, że Boduchowa chodziła za Wisłę i tam poprostu żebrała. Przynosiła w worku kromki chleba, które pomagały im przetrwać do nowego. Ponieważ to dla nich nie było to nowością,
więc siali jęczmień ozimy - czyli taki co sieje się na zimę i on dojrzewał już w czerwcu. Normalnie to jęczmień nie nadawał się na chleb, ale z konieczności musiał zastąpić pszenicę, czy żyto. Pamiętam gdy jako małe dziecko chodziłam do Boduszki, zawsze mnie czymś częstowała i raz dała mi kromkę chleba z jęczmienia - był zupełnie inny, ale mnie smakował. A ponieważ nie byłam skora do jedzenia, więc resztę przyniosłam do domu. Zresztą mieliśmy wpajane, że chleb to świętość i nawet jak upadnie na ziemię, to trzeba go podnieść i ucałować.
Chleb budził wielki szacunek.
A jak wyglądało pożywienie w tamtych latach?
Każda szanująca się gospodyni miała tzw. garcynę, czyli garnek z gliny - najlepiej z dzióbkiem, która (garcyna) służyła do zakwaszania zaczynu na ŻUR.
Żur był podstawowym składnikiem pożywienia. U bogatych był kraszony skwarkami i słoniną, u biedniejszych wystarczało polaniem odrobiną mleka lub śmietany.
Na śniadanie obowiązkowo był żur, najpierw pojadło się trochę z chlebem, potem były ziemniaki z żurem pomaszczone skwarkami . Jako drugie danie były ziemniaki z mlekiem - podobnie jak te z żurem.
Podczas przyrządzania tych posiłków, a więc kiedy gotował się żur i ziemniaki na śniadanie - gospodyni gotowała również obiad, który wstawiała do piecyka i czekało to do obiadu. Były to rożne kasze - jaglana, pszenna, jęczmienna, a przede wszystkim PRAZUCHY.
To była bardzo często gotowana potrawa, którą jadało sie omaszczoną lub z mlekiem. Gotowało się to w ten sposób, że na wrzącą wodę dosypywało się mąkę mieszając, aby się nie porobiły kluchy - jeszcze po odstawieniu z kuchni, mieszano KOPYSTKą, żeby to trochę spulchnić. Sposób wyrobu podobny jak dziś wyrabia się ciasto ptysiowe, ale to nie zawierało innych składników jak tylko woda osolona i mąka. To było coś podobne do dzisiejszej mamałygi.
Mięso było na stole tylko w niedzielę - oczywiście nie u każdego. U nas w domu w niedzielę było prawie zawsze coś na rosół z drobiu, królik lub młodziaki od gołąbków.
Świnobicie było dopiero zimą, bo nie było lodówek a wekowanie nie istniało w tych czasach. Nie każdy mógł sobie na to pozwolić, bo jeżeli ktoś chodował wieprza to musiał go sprzedać, żeby starczyło na opłacenie podatku i zakup soli, cukru, nafty i uzupełnić braki w ubraniach czy butach.

Pamiętam ceremonie spożywania posiłków we wczesnym moim dzieciństwie.
Stół stał przy oknie, z jednej strony - na szlufanie siedział tata, naprzeciwko na krześle siedział dziadek, a wzdłuż stołu była ławka i na niej - z brzegu, koło taty siedziala Rózia, potem mama, zwykle stała i jedną nogę miała na lawce, a na jej kolanie siedziałam ja, a między mamą a dziadkiem siedziała Zosia.
Na stole stała jedna wielka miska i wszyscy jedliśmy z niej wspólnie - mnie karmiła mama, bo byłam niejadek, więc starała się namówić mnie na coś więcej.
Każdy prowadził podboje, żeby jak najwęcej skwarków stanęło na jego drodze, a tych dróg na stole bylo tyle ile uczestników zasiadało przy stole. Babcia jadała oddzielnie, siedząc koło pieca, a ciotka Agnieszka dostawała na oddzielnej misce i siadala na progu lub latem wychodziła do sieni. Taki wizerunek pamiętam.
Pamiętam też scenę kiedy oberwałam od taty czapką. Miałam trzy a może cztery latka. W przeddzień tata siał zboże ozime - siał ręcznie, czyli miał na szyi uwiązane w płachcie zboże i szedł miarowym krokiem rzucając garście ziarna w ziemię. W pewnym momencie, kiedy sobie nabierał nowego zboża (pewnie chciał się mnie pozbyć na trochę) kazał mi iść do Brzysia po koszyk, co chętnie przyjęłam i pobiegłam do Brzysiów. Tam byli chłopcy - jeden z mojego roku, drugi o 2 lata starszy i trzeci młodszy ode mnie. Siedzieli przy oknie i widzieli jak ja do nich pędzę. Wybiegli do mnie, a za nimi wybiegł pies, który nie był puszczany luzem , bo był zły. Pies ich wyprzedził i pognał do mnie. Skoczył na mnie i ja się przewrocilam. Bardzo się przelękłam....Za chłopcami wybiegła Brzyśka z małym Mondkiem na rękach i zabrali mnie i psa do siebie. Potem odprowadzili mnie do domu - oczywiście na SYRENIE( ryczałam), ale jakoś babcia mnie uspokoiła.
Przy kolacji, kiedy zasiedliśmy starym zwyczajem - ja na kolanie mamy, jeść nie chciałam, ale coś mi wpadło do głowy i złapałam garść włosów Rózi i mocno potargałam. Ona oczywiście zapuściła syrenę, a tata miał koło siebie czapkę - ciakę- trącił mnie. Wybuchła burza - babcia zbrukała tatę - jak może bić małe dziecko, mama też nie była tym zachwycona. Tata nie miał już co robić przy stole i wyszedł.
Mnie babcia na noc wzięła do swojego łoża, które było w komorze, bo tam było chłodniej, a ja dostawałam gorączki. Rano pojechali ze mną do Hubenic do Otroka -to był taki mężczyzna z rodziny babci, który zaczął się uczyć na lekarza, ale jego rodzice nie wytrzymali kosztów nauki i zabrali go do domu. Był tak już takim lekarzem dla miejscowej ludności. Nazywał się Misiaszek, a nazywali go Otrokiem. Ten pan orzekł, że to efekt mojego przeżycia z pieskiem i jeżeli mi to nie przejdzie, to na drugi dzień mieli mnie brać do prawdziwego lekarza.