Czar Dawnych Lat - wspomnienia..

Czar Dawnych Lat - wspomnienia..
kliknij na zdjęcie, aby otworzyć okładkę książki

SPIS TREŚCI


1. Wstęp
2. Dom Rodzinny-Czasy Babci Teresy-Czasy Drugiej Wojny Światowej
3. Początek mojej nauki i romansu z Tadeuszem
4. Początek mojej pracy zawodowej -Kamiennik, Brzeziny, Gałążczyce
5. Powrót w moje rodzinne strony -Zalipie, Podlipie, śmierć mamy
6. W Dąbrowie Tarnowskiej
*****
Moje Blogi:

Pogaduszki przy herbatce

Moje Cudowne Wakacje - 80th Birthday

Klikaj na rozdział, jeśli wolisz czytać rozdziałami, lub całość w jednym ciągu.

czwartek, 5 lutego 2009

Czasy Drugiej Wojny Światowej

Druga wojna światowa dała się odczuć każdemu. W pierwszych dniach - ogólna panika, bo Niemcy są pododno bezwzględni, niszczą , zabijają itd. Ludzie w popłochu uciekali - bez celu, byle dalej. Pamiętam u nas na podwórzu było pełno furmanek - ludzie z dobytkiem jaki można zabrać na wóz - jechali przed siebie. Były to oczywiście całe rodziny, a więc i maleńkie, nowonarodzone dzieci. Matki z małymi dziećmi, rodzice przyjeli do domu, gdzie kto mógł.
Naniesiono słomy jako pościel i tak pokotem leżeli ile się tylko zmieściło. Meżczyźni i inni dorośli spali na wozach pilnując swojego dobytku, lub w sadzie czy stodole.
Mama każdego dnia piekła 8 bochnów chleba i komu starczyło to dostawał. Wszystko mleko jakie mama udoiła od krówek szło dla dzieci. Niektórzy sami kopali ziemniaki gdzie popadło i gotowali na denarku lub u nas w mieszkaniu.
Po kilku dniach wszyscy się porozjeżdżali i wtedy oczekiwano, ze lada chwila pojawią się Niemcy.Tak też było. Pierwsze patrole przeszły lub przejechały na koniach nic nie mówiąc ludności cywilnej, ale później dali się we znaki każdej rodzinie. Zabierali bydło, trzodę, drób na wyżywienie wojska. Byli brutalni, chociaż i wsród nich był czasem człowiek.
Nasza rodzina oprócz strat materialnych nie ucierpiała tracąc najbliższych.
Zaraz były aresztowania, najpierw tych co posiadali bron. Takich było w Zalipiu kilku, po nich ślad zaginął. Tato też miał broń - wiem, że był to rewolwer - bębenkowiec - widziałam nieraz jak tato go czyścił. Nie był jednak zarejestrowany, więc o nim Niemcy nie wiedzieli. Wiem, że tato go pięknie pozawijał i schował w drzewo rosnące dosyć daleko za domem.
Niemcy brali też zaraz do lagrów. Tato był też w lagrze w Gręboszowie, ale niedługo. Pomógł mu wyjść z lagru, wysiedlony - inż. Ciołkowski Zdzisław, który był razem z tatą w podziemnej organizacji AK. On był też wysiedlony ze wschodnich ziem polskich, znał jezyk niemiecki i w ten sposób mógł wiele pomóc ludności miejscowej.
Tata później się rozchorował.
Moja siostra Rozalia chodziła do przymusowych prac przy kopaniu okopów i też pewnego dnia nie wróciła z pracy, bo jak się okazało cała grupa została wywieziona do obozu w Gromniku. Po kilku dniach uciekła z obozu i chowając się u ludzi na strychu, powoli dotarla do domu.
***
Wtedy padł strach na osoby, które musiały chodzić do kopania okopów. Z Zalipia wyznaczeni przez sołtysa ludzie kopali okopy najpierw na Zapasterniczu, potem na Woli Żelichowskiej i kolejno w Hubenicach.
W końcowych latach wojny także ja chodziłam do tych robot. Wychodziliśmy wszyscy razem; ja zaczęłam pracę już na Woli Żelichowskiej, a skończyłam w Hubenicach. Coraz częściej zdarzały się przypadki, że ludzie nie wracali po pracy do domów. Ja miałam już wtedy te 15 lat, wydawało mi się, że mnie nikt nie weźmie podczas łapanek, które były już na porządku dziennym.
W domu też nie było się pewnym. Łapanki stały się codziennością.
W pobliżu domu było pełno schronów, zależnie od pory roku. W sadzie był okop, taki zygzakowaty, gdzie zakończeniem było legowisko wysłane słomą. To był okop dosyć glęboko w ziemi, przeznaczony jako ochrona od kul. Latem były w zbożu, kukurydzy czy rzędach ziemniaczanych. W ostatnim roku jesienią był okop w zasiewach: dosyć daleko od domu w polu zasianym zbożem, był wykopany schron na którym rosło zboże, ale jako właz była skrzynka na której było zasiane zboże tego samego gatunku i tej samej wielkosci. Kiedy już był komplet w schronie, ta skrzynia tuszowała okop.
Bardzo nie lubiłam tych ucieczek i uprosiłam u rodzicow, twierdząc, że mnie nie zabiorą do obozu, bo wyglądam bardzo dziecinnie, więc mogę chodzić do budowy tych okopów, na co w końcu uzyskałam zgodę. Nami opiekował się tzw. TOT. On wyznaczał nam zakres robót. Pamiętam - z wierzchniej ziemi, to bylo 15 m do zebrania.
Najlepiej pamiętam ostatni dzień okupacji na naszym terenie: rano zwyczajnie poszliśmy do Hubenic na zbiórkę. TOT się spóźniał, co było dosyć nietypowe, ale czekalismy. Po pewnym czasie przyjechało ich trzech i kazali nam wracać do domów. Nim zdażyłam dojść do domu - przez Nową Wieś i kawałek Samocic. W domu była wielka narada sąsiadów i najbliższych, bo też zauważyli, że w nocy dużo niemieckigo wojska szybko się zbierając - wyjechała.
Nikt jednak nie przewidywał, że to już koniec. Zresztą za niedługo pokazały się inne twarze; byli to Rosjanie.
Pamiętam trzej sołdaci weszli do domu, poprosili o coś do zjedzenia i byli bardzo życzliwi. Mówili, że Niemcy są już w Bochni, a oni idą na Berlin jak okreslali.
Tak się złożyło, że w przeddzień Niemcy zabrali tacie młodą klacz, którą ukrywał, ale tym razem była w stajni. Tata - zagorzały koniarz chciał pójść szukać swojej kobyłki, bo ruscy mówili , że są najdalej w Bochni. Tato nawet wziął trochę jedzenia i wybrał sie po tą kobyłkę. Nie uszedł daleko, gdyż dowiedział się, że nie ma czego szukać, niech wraca do domu, bo mu jeszcze ruscy resztę zabiorą. Rzeczywiście zaraz wrócił, ale już zdążyli ruscy zabrać mu ogiera, którego przechowywał ze stadniny ogierów w Dębicy. Miał dla niego wybudowany schron pod całym zapolem.Tam ogierek stal ukryty cały czas, a tylko nocami tato urzadzał przejażdżke po hubenickich polach. Wtedy zachłysnął się wyzwoleniem i uroczyście wprowadził ogiera do stajni. Zaraz też ruscy go zabrali. Kiedy tato wrocił z nieudanej wycieczki do Bochni, życzliwi zbawiciele uprowadzili jego CUDO. Tato był też odpowiedzialny za niego przed władzami konspiracji, a przy tym to było jego oczko w głowie - popędził za ruskimi, którzy byli już wtedy na Podlipiu. Tato odszukał dowódcę tej grupy i bardzo prosił o zwrot tego konia. Ten mu powiedział, że jego żołnierzom nie wolno niczego zabierać - niech mu wskaże tego co zabrał to go ubije. Tato nie chciał ubicia tego sołdata tylko konia. Idąc wzdłuż taboru ruskich dobiegł do samych Hubenic i wtedy dopiero dostrzegł, że polami od strony Zalipia jedzie ruski na jego koniu. Uwiesił się na szyi konia i powtórzył co mowil szef. Ruski zsiadł z konia i tato polami wrócił i schował go do schronu.
Miał już w Polsce Ludowej dostać wynagrodzenie za przechowanie Gidrana- takie miał imię - ale dostał z biedą kierat.
Potem powoli odrabiał straty powojenne i długo zeszło nim wszystko powróciło do normy.
***
Nie łatwo było zapomnieć lata okupacji. Ciągle mieliśmy przed oczyma ŁAPANKI, o których częściowo wspominałam, ciągle ucieczki dniem i noca, a nie można było też zapomnieć bardzo drastycznych obrazow.
Pamiętam zaraz na początku wojny, tato przyjechał z Żabna, coś tam chciał sprzedać - był bardzo załamany. Opowiadał pokryjomu przed nami mamie, jaki obraz widział naocznie w Żabnie. Niemieccy żołnierze wyprowadzali Żydów z ich domow i zabijali, a Polaków zmuszali do zorganizowania furmanki - był to wóz drabiniasty - i pokotem układane były ciała zabitych Żydów - niektórzy jeszcze byli żywi. Krew ociekała po wozie i tak jechali wzdłuż ulic i mordowali bezkarnie - kobiety, meżczyzn i dzieci.
Część żywych Żydów zatrzymali. Za miastem wykopali dół i zrzucili ciała do tego dola. Tych, ktorzy to robili, na końcu też zastrzelili.
Los Żydów był potworny.
W Zalipiu przed wojną było kilka rodzin żydowskich. Niedaleko naszego domu mieszkała rodzina Mośków. Mosiek to najstarszy z rodu, jego syn Dawid i żona Lajka. Mieli mały sklepik i trafikę.

Na Kozubcu była rodzina żydowska - Icek, Hesiek, którzy przed wojną chodzili do szkoly razem z polskimi dziećmi.
Najbardziej pamiętam Heśka, bo trochę go znałam ze szkoły, a potem - podczas okupacji ukrywał się gdzieś w polach niedaleko nas. Pamiętam, nocą podchodził do okna z południowej strony i lekko zapukał. Tato wiedział o co chodzi i dawał mu bochen chleba, czasem trochę masła, czy sera.
Było to bardzo niebezpieczne, bo gdyby Niemcy się o tym dowiedzieli, to cała rodzina zostałaby zabita. Takich przypadków było bardzo dużo. Mój mąż nieraz też opowiadał, że na ich terenie był taki fakt, że za pomoc Żydom - podpalili dom i całą rodzinę wrzucili w ogień.
Hesiek przychodził jeszcze w zimie, ale też się bał, bo zostawały ślady na śniegu. Potem już nie przychodził, widocznie zginął.
Na Podlipiu był Hunyś, to był już raczej jakiś hierarcha żydowski, bo w sobotę on był ważną postacią w żydowskich modłach, które odbywały się u naszego Mośka.
Te wspomniane i inne rodziny żydowskie mieszkające na wsiach zajmowały się głównie handlem. Żyd chodził po domach z koszykiem i kupował co tylko można było - jajka, kury, skórki z królików, a Żyd z Woli Żelichowskiej -Bajnyś, kupował też cielęta.
Niektórzy mieli też sklepy z alkoholem i wielu rolników popadało w długi, bo Żyd dawał na tzw. kreskę. Tylko zapisywał i można było popadać w zadłużenie, a potem był sąd i wiele chłopów bankrutowało. Takim też sposobem zbankrutował ojciec dziadka Filipa. Jego ( Filipa) rodzina nie należała do biednych, stąd dziadek umiał dobrze pracować w gospodarstwie, ale jego ojciec szybko stał się tzw. dziadem. Dlatego Żydzi nie byli specjalnie szanowani, chociaż nikt nie kazał chlopom pić.

Po wojnie
Druga wojna światowa zakończyła się 9 maja zdobyciem Berlina, ale np. na naszym terenie zakończyła się 11 stycznia 1945 roku o czym już wspominałam opisując prace przy okopach.
Początkowo był jednak wielki haos. Żołnierze radzieccy byli przyjmowani jako wybawcy. Pamiętam dzień, kiedy właśnie wróciłam z Hubenic, bo już Niemcy odjechali, zaraz pojawiły się czujki radzieckie. Do naszego domu przyszło trzech żołnierzy - reszta maszerowała dalej - i pytali -kuda na Berlin? Byli uprzejmi. ... . Zaraz jednak pokazali to, że oni są naszymi władcami.
Nie było już aresztowań, zabójstw, ale brali od gospodarzy co popadlo - bydło, konie.
Właśnie jak już wcześniej pisałam takim to sposobem tata stracił młodego konia i ogiera, którego przechowywał przez lata okupacji.
Na terenach opuszczonych przez Niemców ludzie czuli się jednak zupełnie inaczej. Zapanował ogromny pęd do nauki. U nas - jeszcze podczas okupacji młodzież uczyła się jak później nazwano w tzw. tajnym nauczaniu. W Zalipiu nie było prowadzone, ale gdy tylko Niemcy odeszli pani Zofia Szczebak - absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego, razem ze swoja sympatią, inż. Zdzisławem Ciołkowskim rozpoczęli nabór do nauki. Zgłosiło się wiele młodzieży z Zalipia , Woli Żelichowskiej i innych okolic. Zofia Szczebak była naszą dalszą krewną, a inżynier Ciołkowski znajomym taty z lat okupacji, a konkretnie z PODZIEMIA.
Do Zalipia przyszedł jako wysiedlony ze wschodu. Dużo ludzi było wtedy po wsiach jako wysiedleni z ziem wschodnich.
Ja bardzo chciałam się uczyc, ale tata miał inne zamiary względem mnie. Po pierwsze planował mnie pozostawić na ojcowiźnie, a po drugie, jego gospodarstwo było bardzo zniszzone przez lata okupacji, a za naukę trzeba było płacić.... Jednak tu, u tych naszych wykładowców mogli liczyć na kredyt, oni tez nieraz korzystali z pomocy taty.
Zapisało się nas ponad 20 uczniow.. Uczyliśmy się w prywatnym domu p. Zofii. Pani Zofia uczyła nas przedmiotow humanistycznych, a pan Ciołkowski matematyki- fizyki. Do dziś pamiętam reguły gramatyczne szczególnie z języka łacińskiego, poniewaz to byl konik pani Zosi.
Do egzaminu przystąpiło nas troje - Zdzisia Wojtyto, Edek Starodaj i ja.