Czar Dawnych Lat - wspomnienia..

Czar Dawnych Lat - wspomnienia..
kliknij na zdjęcie, aby otworzyć okładkę książki

SPIS TREŚCI


1. Wstęp
2. Dom Rodzinny-Czasy Babci Teresy-Czasy Drugiej Wojny Światowej
3. Początek mojej nauki i romansu z Tadeuszem
4. Początek mojej pracy zawodowej -Kamiennik, Brzeziny, Gałążczyce
5. Powrót w moje rodzinne strony -Zalipie, Podlipie, śmierć mamy
6. W Dąbrowie Tarnowskiej
*****
Moje Blogi:

Pogaduszki przy herbatce

Moje Cudowne Wakacje - 80th Birthday

Klikaj na rozdział, jeśli wolisz czytać rozdziałami, lub całość w jednym ciągu.

czwartek, 19 lutego 2009

Tak się zaczęło moje wspominanie...

Ulica Wojtarowicza 37

Wybrałam się dziś (23.01.2009) na spacer ulicami Tarnowa.
Tarnów poznałam w 1945 roku, kiedy zaczęłam swoją edukację w II Liceum im. św. Kingi, wtedy na ulicy Tertilla, dziś Aleja Solidarności.
Wtedy system szkolnictwa był taki: 4 klasy gimnazjum kończące się tzw. małą maturą i dwa lata liceum profilowanego, kończącego się tzw. dużą maturą.
Ja zaczęłam w Tarnowie naukę od klasy III, bo I i II robiłam prywatnie i zdawałam egzamin w Liceum w Dabrowie Tarn.
Naukę w III klasie rozpoczęłam w Tarnowie we wspomnianej wcześniej szkole.To był pierwszy rok po zakończeniu II wojny światowej. Nie było internatów, więc trzeba było wynająć stancję. Opłata za stancję była w złotówkach i przedewszystkim w naturze, tzn. produkty spożywcze jak :masło, jaja, kasze, mąka, fasola, groch , mięso itd.
Moja stancja była przy ul. Wojtarowicza 37. To był mały drewniany domek, w którym mieszkała matka z córką Michaliną Też było im ciężko, więc ogłosiły chęć przyjęcia na stancję uczennicy.
Nie było wody bieżącej - ubikacja zbiorowa w podworzu, moje panie posiadały - pokój i kuchnię. W pokoju sypiała córka, a ja i starsza pani spałyśmy w kuchni. Starsza pani była zupełnie głucha. Ten domek to był przedostatni na tej ulicy, a tuż za tym domem były pola uprawne i dalej znana do dziś PIASKÓWKA.
Te pola uprawne, to było moje miejsce do nauki, kiedy szczególnie dużo wymagano w szkole znajomości na pamięć z Pana Tadeusza i innych klasyków.
Ale nie o nauce zamierzałam pisać tylko o tej mojej pierwszej ulicy, po której dziś spacerowałam. To zupełnie inna ulica. Kamienice piękne, nowe, a ta na miejscu numeru 37 - przepiękna, nowa, widać, że teraz tam mieszka ktoś bardzo bogaty.
Na miejscu dawnych zbóż, wsród których się uczyłam, stoi nowe osiedle zwane jednak -PIASKÓWKA.
Do tego parku na Piaskowce chodziłam też nieraz na spacery z moja córką Krystyną i zięciem Józiem, kiedy byli jeszcze w Polsce, obecnie są w USA.

środa, 18 lutego 2009

Dom Rodzinny

( na zdjęciu jest dom Pani Łączyńskiej, w stylu Malarstwa Ludowego Zalipia)


Mój dom rodzinny.

Mój dom rodzinny jest w Zalipiu, to jest jakieś 30 km od Tarnowa. Pamiętam, gdy uczyłam się w Tarnowie, pewnego razu poszłam pieszo do Zalipia. Był to wrześniowy dzień - sobota po południu. Skończyły się lekcje, a ja zatęskniłam za domem i rodziną. W 1945 roku nie było jeszcze żadnych środków lokomocji z Tarnowa do Zalipia. Do szkoły na rozpoczęcie roku szkolnego zawiózł mnie mój szwagier Kazik na rowerze! Tak na tzw. pręcie odwiózł mnie do Tarnowa. Teraz - pomyślałam, może zajdę do wieczora - we wrześniu jest jeszcze dzień długi.
Drogi nie znałam, ale szłam szosą, aż zauważyłam wieżę kościoła w Otfinowie. Znałam ten kościół, bo co roku chodziłam tam na tzw. odpust.
Z Otfinowa poszłam przez Kłyż do Niwek i Zalipia. Nie da się zapomnieć tego dnia, bo byłam bardzo zadowolona, że jestem już wśród swoich najbliższych, którzy nie mogli uwierzyć jak mogłam to zrobić.
Efektem mojej podróży były poobcierane pięty, stopy, a buty całe we krwi. Dopóki szłam, jakoś było, ale kiedy spoczęłam, na nogi nie mogłam stanąć.
Następnego dnia, czyli w niedzielę, szwagierek musiał znowu odwieść mnie do Tarnowa tym samym środkiem lokomocji. Na lekcje przez prawie cały tydzień chodziłam z owiniętymi nogami, bo o żadnych butach nie mogło być mowy.
To taki krótki epizod z mojej podroży, ale przecież chciałam pisać o moim rodzinnym, kochanym domu.

Urodziłam się jako najmłodsza z rodzeństwa: miałam już dwie siostry - Zosię o 6 lat odemnie starszą i Rózię o trzy lata starszą. Obydwie siostry żyją do dnia dzisiejszego, Rózia jest w USA razem z rodziną, a Zosia mieszka sama w Zalipiu, tuż koło mojego (naszego) rodzinnego domu.
Jako najmłodsza, byłam rozpieszczana (czyt. rozpuszczana) przez wszystkich domowników, a była to tradycyjna rodzina trzypokoleniowa. Była babcia Teresa i dziadzio Filip, jego siostra Agnieszka tzw. ciotka, moi rodzice - mama Klara i tata Jozef i nas trzy damulki.
Tata marzył - jak każdy mężczyzna - o tym, by mieć syna, jednak ja zakończyłam jego dalsze marzenia o synu i pewnie to dlatego byłam jego ulubioną córeczką tatusia.
Moi rodzice byli bardzo uczciwi. To co pamiętam z opowiadań, tata gdy miał niepełne 20 lat, jego rodzice zaplanowali mu małżeństwo z moją mamą, która miała około 30 lat. Co ich tak urzekło, że postanowili ożenić syna ze starszą od niego kobietą?
Mama była sierotą od wczesnego dzieciństwa. Kiedy miała 5 lat dalsi krewni zaopiekowali sią nią, ale ich pomoc wyglądała w ten sposób, że dawali ją na tzw, służbę, najpierw do pasenia gęsi, a potem do gospodarzy.
Mama nie była ubogą kobietą. Po rodzicach odziedziczyła 3 morgi pola, to jak na owe czasy na wsi było dość dużym majątkiem. Mając 15- 16 lat pojechała na roboty do Niemiec, potem do Danii. Tam zarabiając przysyłała swoje pieniądze do swojej siostry Barbary Brzyś, która została na ojcowiźnie, była meżatką, jej mąż był kowalem. Za zarobione przez mamę pieniądze szwagier miał kupować morgi, bo to mogło być najlepszym, stałym majątkiem.
Jednak szwagier zaplanował, że najpierw wyposaży sobie kuźnię za te pieniądze, a potem , mając już kuźnię będzie mógł wyrównać zaległości mamie. Jednak stało się inaczej - przyszła recesja, wymiana pieniędzy i za te planowane trzy morgi, mama mogła kupić lichą spódnicę i jak zawsze wspominała na zapaskę (fartuch) już nie starczyło...
Jednak z Danii przywiozła pieniądze na następne 3 morgi pola i postanowiła zostać w kraju, bo należała już do dosyć majętnych panienek. Zamieszkała u siostry, ale była tam tylko jako tania siła robocza.
Moi dziadkowie znali tą sytuację i postanowili iść w swaty do mamy. Szwagier tego nie mógł przeżyć, bo wiedział co traci, nie chciał dopuścić do ślubu. Wtedy dziadkowie zabrali do siebie przyszłą synową i przyspieszyli ślub. W taki sposób mama dalej pracowała, ale na swoim. Gospodarstwo było duże - około 15- 16 morgów. Hodowano 3-4 krowy, dwa konie pociągowe i ogiera, trzodę chlewną i oczywiście knura, bo tato zawsze mówił, że to jest pieniądz na codzień. Zapłaty za usługi rozpłodników starczały na wydatki bieżące, a ze sprzedaży bydła, trzody i innych, składali na zakup następnych morgów.
Znowu dali się nabrać - kiedy kupili parę morgów, to babcia sprytnie zaproponowała, żeby to zapisać na siostry przyrodnie taty - Walerię, która była w USA, i drugą siostrę Teklę , która była w Danii.
Dziadkowie planowali, że siostry bedąc tak daleko, kiedyś odstąpią to moim rodzicom. Stało się inaczej, była jeszcze trzecia siostra taty- Zofia, która wcześnie owdowiała, miała dwoje dzieci, wobec tego zapisany wcześniej areał - zamiast oddać moim rodzicom, zapisali tej trzeciej siostrze Zofii Dymon.
Moi rodzice mimo różnicy wieku, żyli zgodnie, i wcale nie widać było tej różnicy. Napracowali się bardzo. Dokąd żyli dziadkowie, to rodzice byli na ich życzenie. Nie mogli sami nic zadecydować.

***
Rodzice mojego taty mieli wielkie nadzieje w jedynym synu - to miał być dziedzic, a może i coś więcej. Trochę marzyli o przyszłym księdzu, lub może lekarzu... . Jednak zwyciężyła myśl o dziedziczeniu ich gospodarstwa.
Kiedy już wybrali dla niego pracowitą i dosyć bogatą żonę, chcieli za wszelką cenę rozwinąć gospodarstwo, aby było wzorem we wsi. Tak też i było. Tato umiał szczepić drzewka owocowe, róże, znał się na płodozmianach, umiał pomagać w chorobach zwierząt domowych. Zawsze miał przy sobie scyzoryk, który był zawsze dobrze wyostrzony, by w każdej chwili mógł być pomocny - był ostry jak brzytwa. Wiem, że służył między innymi do kastrowania małych prosiaczków( rodzaju męskiego), bo do dalszej hodowli były bardziej opłacalne. Te zabiegi były zawsze udane - robił to na szeroką skalę. To samo umiał zrobić z pieskiem, kotkiem, bo to było wskazane w gospodarstwie -piesek pilnował domu, a nie gonił za suczkami, a kotek łapał myszki i w marcu nie uciekał na sex- gody z kociczkami.
Umiał też leczyć zwierzęta domowe; wiedział kiedy pomoże lewatywa, a kiedy trzeba puścić pijawki, lub puścić krew. Przyrząd do lewatywy był dostępny nie tylko w gospodarstwie taty, ale pomagał też sąsiadom i innym.
W gospodarstwie zawsze był ogier, byk, knur, a nawet król - samiec - do rozpłodu. W okresie kiedy pamiętam, były krowy zarodowe, to znaczy miały swoje wpisy do ksiąg rasowych, a potem z ich potomstwa, cieliczki były zawsze kupowane do dalszej hodowli - nawet trochę droższe od nierasowych.
Specjalnym jednak "konikiem" dla taty, byly koniki i znów zawsze miał konie do pracy, ogiera do rozpłodu i źrebaka czy cieliczkę do sprzedania.
Z gospodarstwa miał dochody wystarczające na opłaty- czyli podatki, ubezpieczenia i inne. Zawsze też zostawała pewna nadwyżka, którą inwestował w gospodarstwo. Gromadził pieniądze na budowę nowego domu. Od rodziców odziedziczył dom drewniany, kryty strzechą. Składał się z bardzo dużej izby, dużej komory, sieni, a druga część domu to była stajnia.
W izbie były dwa łóżka, szlufan do spania, stół, a obok niego ława..
Szlufan służył do spania, a w dzień do siedzenia. Był też ogromny piec do gotowania i pieczenia chleba, a na tym piecu można było też spać.
Piec był duży, mieściło się tam 8 dużych bochenków chleba, które mama piekła raz w tygodniu..Przy tej okazji piekła też podpłomienie, czy jak kto woli podpłomyki.


Podpłomyki były pieczone z mąki pszennej i ciasto zarabiane było na drożdżach.

Chleb żytni pieczono na zakwasie - nie na drożdżach.
Zakwas, inaczej wyskrobek robiono w ten sposób, że resztki ciasta pochodzące z wyskrobania dzieży, zostawiano w mące do nastepnego pieczenia. W przeddzień następnego pieczenia wyskrobek był moczony w ciepłej wodzie i zrobiony zaczyn , który następnego dnia był zarobiony z dodaniem odpowiedniej ilości mąki, by uzyskać odpowiednią gęstość ciasta.
Ciasto pozostawało do wyrośnięcia i dopiero wtedy rozpalano w piecu ogień.

Podpłomyki były bardzo smaczne, szczególnie ciepłe, otwarte na pół i posmarowane masłem, które się zatopilo.
Do dużego pieca piekarskiego był dobudowany piec kuchenny, też z dostawką na bradrurę, w której pieczono placek lub chleb na blaszce, a nad bradrurą był piecyk, czyli schowek, gdzie można było przechować garnki z potrawami na dłuższy czas, tzn. zazwyczaj rano się gotowało i po śniadaniu można było schować do piecyka garnki z zupą czy innymi potrawami przeznaczonymi na obiad.
Na płycie tego pieca też można było upiec placki - nazywane czasem - trzaskacze, bo zazwyczaj nie były robione na drożdżach, tylko na sodzie oczyszczonej. Z braku chleba, korzystano awaryjnie z plackow na blasze. ...Trzeba wiedzieć, że dawniej na wsi nie kupowano chleba. Czasem, kiedy rodzice jechali na jarmark, gdzie sprzedawali wszystko co było wytworzone w gospodarstwie: zboże, bydło, świnie, kury, kurczaki, kaczki, gęsi, jajka, sery, masło - oczekiwaliśmy, że przywiozą nam bułkę, czy tzw. kukiełkę, czyli takie zaplatane ciasto, lub obwarzanek. To był dla nas rarytas, a kiedy jeszcze było po parę cukierkow!...
Czasami tato kupował też kawałek kiełbasy, bo swoja była dopiero w zimie. Nie było lodówek, więc ubitego wieprza trzeba było tak przetworzyć, by nic się nie zepsuło. Robiono więc kiełbasy, które były pieczone w piecu, więc mogły wisieć w komorze przez dłuższy czas. Słoninę solono i niektórzy poprostu wieszali ją w worku na strychu, czy w komorze by mogła być przechowana przez cały rok.
Oczywiście było też robione sadło, gdzie do tzw. błon dodawano jeszcze kawałki sloniny i to już mogło być przechowywane do drugiego roku.
Każdy się upajał smakiem kawałka sadła w zupie, kapuście, lub nawet z chlebem.
Robiono też salceson, ale nie był tak jak dziś gotowany, tylko pieczony, jeszcze ciepły przyciśnięty w woreczku jak ser. A kiedy wystygł, wisiał w tzw. paszczach i był jedzony zazwyczaj jako ostatni z całego wyrobu.
Świniobicie było najczęsciej na Boże Narodzenie lub na Wielkanoc na tzw. Święconkę. U nas w domu zawsze było świniobicie dwa razy do roku. Tato umiał sam tym wszystkim się zająć, a był też zapraszany do innych ludzi, którzy nie umieli tego zrobić. Za robotę przynosił wtedy tato tzw. świeżyzne, czyli trochę kiełbasy, słoniny czy kaszankę, którą też zawsze robił.

Komora - jak widać była bardzo ważną częścią domu. Były tam sąsieki, czyli duże skrzynie na zboże, u stragarza wisiał drążek, na którym wieszano co było potrzebne, począwszy od ubrań, po produkty poświniobiciu i inne.
W komorze mieściły się też skrzynie na ubrania.To były piękne skrzynie, ozdabiane różnymi malowidlami. Każda szanująca się gospodyni miała swoją skrzynię, która też była zazwyczaj meblem posagowym. Panna wychodząca za maż powinna mieć skrzynię wypelnioną ubraniami, pościelą itp.
W moim domu komora była tak duża jak i mieszkanie, czyli izba. W tej komorze mieściło się też łóżko babci i dziadka. Mama i nas dwie córki spałyśmy w izbie. Tato miał szlufan w stajni, bo chodziło mu o bezpieczeństwo inwentarza. Mogła się uwolnić z więzów któraś z krów, czy koń. Szczególnie chodziło o ogiera i buchaja. Knur miał swoją siedzibę w chlewie, ktory był dostawiony z boku , z północnej strony domu.

Tak wyglądał dom do czasu powodzi w 1934 roku.

Pamietam już dobrze tą powódź. W przeddzień już spodziewano się powodzi. Ludzie już nie spali, a szczególnie gospodarz czuwał. Wiem, że w nocy rodzice taszczyli nas na strych. Tam mieliśmy legowisko, a rodzice cały inwentarz żywy wprowadzili do domu. Woda wchodziła oknami do domu. My przyglądałyśmy się przez otwór, który nam tata zrobił, wyrywając kilka kitek na dachu. Był to okres żniw. Kto miał już zboże skoszone i postawione w dziesiątki lub mendle - to woda niosła je z nurtem. Snopy zatrzymywały się na drzewach lub po chwili płynęły dalej. My z babcią byłyśmy cały czas na strychu. Pilnowała nas babcia, a rodzice, dziadek i ciotka Agnieszka byli wśród bydła.
Zwierzęta też się bały. Rodzice bali się, że i nasz dom może nie wytrzymać naporu wody - wiele domów szło z wodą.
Na naszym terenie nie trwało to długo. Na drugi dzień woda opadła i każdy szukał swojego dobytku. Zboża, które nie były skoszone woda powaliła, a kiedy opadała - zamuliła. Ludzie jednak musieli ratować to co zostało. Po skończonej powodzi, zboże płukano, suszono i musiało być dla karmienia zwierząt.
U nas tata wyniósł parę worków zboża zeszłorocznego na strych, więc na mąkę na chleb mieliśmy dobrą makę. Nie wszyscy mieli zapas z poprzedniego zbioru.
Po powodzi rząd ówczesny chciał pomóc ludziom i wprowadził pożyczki z banku na odbudowę. Rodzice mieli trochę oszczędnośsci, trochę pożyczki i postanowili wybudować zupełnie nowy dom i zabudowania gospodarcze.. .
Nowy dom był już zupełnie inny. Był zbudowany na fundamentach takich wysokich, dokąd sięgała woda, a bylo to 125 cm.

***
Nowy dom

Dom na obrazie przypomina mój rodzinny dom. Ten piękny obraz dostałam (nie tylko ten) od mojej blogowej koleżanki, artystki, poetki z Kanady-Karen: http://karenharveycox.blogspot.com/. Klikając na link mozna zobaczyć więcej jej dzieł.


Nowy dom zostal wybudowany po powodzi, więc stał na wysokich fundamentach, takich jak wysoko siegała woda w czasie powodzi, czyli 125 cm ponad ziemią, nie licząc fundamentów w ziemi.
To był już nowoczesny dom, jak na owe czasy. Miał dwie duże izby podzielone sienią i komora, którą potem przekształcono w trzecią izbe.
Z południowej strony był oszklony ganek - to było marzenie mamy, bo bardzo lubiła kwiaty, więc mogła zwiększyć ilość kwiatów.
Przed gankiem był bardzo duży ogród. Tam tato posadził parę grusz i śliwek, a reszta została do dyspozycji mamy. Miała tam maliny, agrest, porzeczki i przedewszystkim dużo, dużo kwiatów.

Jak wspomniałam dom stał na wysokich fundamentach, więc trzeba było cały teren wokól domu nawieść ziemią. To była harówka na kilka lat, dła całej rodziny i nie tylko, bo taczkami nawieźć tyle ziemi to nie bylo łatwe zadanie. Wszystkie okoliczne rowy przydrożne, dwa stawy były poglębione do granic możliwości. Ziemi było jednak za mało - więc wszelkie pagórki w sadzie były niwelowane. Powstał też wtedy staw w sadzie. Ile fur ziemi trzeba było nawieźć, tego nie da się policzyć.
Niedługo wybuchla II wojna światowa i zagospodarowanie domu zostalo wstrzymane. Była urządzona tylko jedna izba i komora, chociaż i tu nie było podłogi, tylko klepisko. Co sobotę trzeba było "lepić" to klepisko, bo inaczej bardzo sie kurzuło i wybijało dołki. Rozrabiało się więc glinę, i mokrą, dużą szmatą maziało się całe klepiski na mokro, uzupełniając braki gliną. Nie wolno było wchodzić aż to wyschło.
Dopiero po zakończeniu wojny, powprawiano podłogi we wszystkich mieszkaniach i przebudowano piece na kaflowe. Wtedy też oddzielono kawałek kuchni i wstawiono wannę, gdzie trzeba było wodę wlewać i potem też wynosić wiadrami, ale można się było wykąpać.

Oprócz domu rodzice wybudowali też stodołę i stajnię. Stajnia miała dwie przegrody oddzielone w środku pomieszczeniem, które służyło do przygotowywania karmy dla zwierząt. Początkowo, przez długi jeszcze czas znajdował się tam szlufan do spania dla taty. Jak już wspomniałam było to ze względu na bezpieczeństwo zwierząt.
Stodoła była już też większa, z trzema zapolami i boiskiem oraz przybudówkami z kazdej strony: z tyłu na plewy, a z przodu na żarna - już nie ręczne, tylko poruszane kieratem za pomocą koni.

***

Moi Rodzice
Moi rodzice byli bardzo szanowani przez sąsiadów i pozostałych znajomych ludzi. Mama była bardzo religijna, lubiała chodzić na pielgrzymki; dla niej Kalwaria, Częstochowa, Tuchów to były zaliczanie bardzo często, nie mówiąc o odpustach w Gręboszowie, Otfinowie, Bolesławiu, Odporyszowie i innych. Bez względu na porę roku szła w większości pieszo. W latach późniejszych kiedy już nie miała tyle obowiązków domowych chodziła codziennie do miejscowego kościoła. Nawet ks. Głąb Franciszek zastanawiał się pewnego dnia, dlaczego Tarkowej nie ma na mszy św. Był to dzień, w którym zmarła w nocy, podczas snu.
Było to w lipcu 1978 r.
W czasie swojego życia, ciągle była czymś zajęta; latem w polu rwąc chwasty w zbożach, czy okopowych i całymi płachtami znosila na pasze dla bydla. Dawniej nie stosowali rolnicy oprysków przeciw chwastom, więc chwasty rosły sobie spokojnie aż je ktoś wyrwie.
Prace w polu wyglądały zupełnie inaczej niż dzisiaj, gdzie jest tyle techniki, pomagającej lub wyręczającej pracę rolnika. Wykopki zajmowały dużo czasu - początkowo motykami, później wyorywano skiba po skibie i trzeba było ręcznie zbierać. Młocka też była inna; dawniej cepami, później tata miał już małą młockarnię, ale trzeba było do obsługi parę osób. Nie to co poźniejsze młockarnie odrazu z wialniami, lub jeszcze poźniej kombajny, gdzie było zboże młócone na pniu i oddzielone ziarno od plewy.
Rolnik z czasów moich rodziców nigdy by na to nie pozwolił; nie było plewy oddzielonej tylko szła na pole, a przecież to była najlepsza pasza dla bydła, czy trzody chlewnej. To było marnotrawstwo. Podobnie ze słomą - każdy rolnik zbierał wszystkie źdźbła, bo wykorzystywał to na paszę w postaci sieczki, a resztę na ściółkę, bo rolnikowi zależało na tym, żeby było więcej obornika.
Dziś rolnicy spalają słomę na polu, zatruwając przy tym atmosferę. Zamiast zasilać rośliny obornikiem, kupują nawozy sztuczne i mamy potem żywność taką jaką mamy i coraz więcej chorujemy.

***
Okres zimowy, kiedy nie było pracy w polu, mama też była zajęta; było darcie pierza na nowe pierzyny czy poduszki, było przędzenie nici na kołowrotkach, z których potem robiono płótna... Pamiętam zawsze na polu były posiane konopie (nikt nie myślał wtedy o narkotykach), które potem - wczesną jesienią wyrywano, suszono, a potem trzeba je było moczyć odpowiednią ilość dni w stawie, znowu suszyć, a potem za pomocą miedlicy i cierlicy międlić i to co miało być przeznaczone na płótno jeszcze czesano na specjalnej szczotce i dopiero zimą kręcono nitki za pomocą kołowrotków i robiono płótna.
U nas w domu nie było tego urządzenia do wyrobu płócien, tylko dziadek nosił to na Wolę Żelichowską do p. Jedynaka, który miał takie krosna, za pomocą których robił płótna. Z konopi takie płótna służyły do wyrobu worków na zboże, a z lnu szyto płachty - dziś nazwalibyśmy - prześcieradła.
Te płótna następnego lata były jeszcze wybielane. Trzeba je było moczyć w ługu - był to roztwór z popiołu drzewnego, potem były bite kijanką i suszone na słońcu. Zabieg taki był wykonywany kilka razy, aby uzyskać jak najbielszą tkaninę, a przy tym stawała się ona coraz gęściejsza. Dawniej rolnicy szyli sobie z takich płócien długie koszule, ale to było znacznie wsześniej.
Zimowe wieczory były też wypełnione innymi zajęciami - u nas było obowiązkowe czytanie, co było pod ręką - mógl to być podręcznik którejś z nas, czy ksiażka, lub Pismo Święte. Wszyscy zasiadali i jedna z nas czytała.
Mama też uczyła nas robótek na drutach; skarpety, rękawice z jednym palcem lub z pięcioma palcami, swetry. Robiłyśmy też szydełkiem z kordonków; były to serwetki, a szczególnie obrębianie chusteczek do nosa kolorowymi nićmi.
Śpiewalismy też pieśni, kolędy, godzinki, gorzkie żale w okresie Wielkiego Postu.
Tata miał swoje zajęcie; przez zimę zawsze ugrodził parę kobiałek, rożnych rozmiarów, potrzebnych w gospodarstwie, czasem dla sąsiada, bo nie wszyscy to umieli. Wyplatał też wyposażenie do wozu, a więc półkoszki, wasągi. Do wyplatania tych rzeczy potrzebny był chrust, czyli wiklina. Tato zawsze miał swój materiał, lub chodził nad Wisłę i dobierał co mu pasowało.
Tata umiał też robić buty. W młodości chodził do terminu, tak to się nazywało, nie wiem gdzie, ale umiał zrobić buty nawet te odświętne, trzewiki, czy półbuty. Ta umiejętność bardzo się przydała w okresie okupacji, kiedy było o wszystko bardzo trudno. Tata robił nam drewniaki, podeszwę sam wyżłobił z drewna, a wierzch ze starych zniszczonych butów, które nie nadawały się już do użytku. Były to buty całe lub klapki, które nawet bardzo się nam podobały.
Tata umiał też szczepić drzewka i interesowały go nowe odmiany np. drzew owocowych. Pamiętam że jego dumą były np. jabłonie, gdzie na jednym pniu było dwie lub trzy odmiany. Założył sobie dość duży sad, ale te nowoczesne były delikatniejsze od starych ras i w czasie wielkich mrozów wymarzły.

***
Wspominałam, że tyle różnych prac wykonywano w zimie, bo też i zimy były długie i mroźne. Klimat był zupełnie inny. Lata były gorące, a zimy bardzo zimne. W ciągu roku wody ze stawów nie wysychały. Nawet w rowach przydrożnych woda utrzymywała się przez cały rok.
Zima zaczynała się zazwyczaj okolo 11 listopada - przeważnie Św. Marcin przyjeżdżał na białym koniu i ten śnieg czasem pozostawał już do wiosny. Śniegu też było bardzo dużo, zaspy nieraz sięgały dachu.
W okolicy mojego domu było kilka stawów; jeden najbliższy był przed domem sąsiada Boducha, później Głoda, a po drugiej stronie, gdzie dziś jest pole siostry Zosi, też był staw. Dalej koło Dymonki był staw i po drugiej stronie drogi koło Mośka również. Koło Woziwody był tzw. okopek - to był największy staw w tej okolicy. W tych stawach były też ryby, a oprócz tego myliśmy krowy w tych stawach i kąpalismy się też prawie z krowami - jakoś nikt nie był uczulony, nikt nie chorował z tego powodu. W zimie były jako lodowiska, lód zamarzał prawie do dna. Jeździliśmy na łyżwach, ktore nam zrobił tata. Wystrugał z drzewa rodzaj trójkąta, na szczycie dał gruby, okrągly drut i zrobił wiązanie i były wyśmienite łyżwy. Przeważnie jeździło się na jednej łyżwie, ale niektórzy co sprytniejsi jeździli też na dwóch łyżwach.
Potem przychodziła wosna - przeważnie na św. Józefa robiło się już dosyć ciepło, ale wiosną były roztopy - tyle śniegu musiało się roztopić, więc były też podtopienia. Nie było melioracji, więc woda musiała wyparować - woda poszła w atmosferę, by znowu zimą było czym sypnąć - i tak w koło przyroda dawała sobie sama radę. Dziś przeprowadzane są melioracje, woda w rowach melioracyjnych to ścieki z pól nawożonych sztucznymi nawozami. Na tym rosną zboża i okopowe, a my to sobie zjadamy i narzekamy, że chorujemy.
Nie było elektryczności - tata kupował na zimę bańkę 15 litrową nafty i tak mniej więcej wyglądało życie na wsi.

***

Kuchnia w moich wspomnieniach.

Moi rodzice nie należeli do biednych - właściwie niczego nie brakowało - nie było tzw. przednówków.
Przednówek to okres kiedy już komuś skończyły się produkty, które wypracował ze swojego gospodarstwa, a tym, że nowe zboże jeszcze nie dojrzało, by było z czego upiec chleb. Przednówek dotykał wielu ludzi, szczególnie tych, gdzie źle gospodarowano. Wiem, że np. u sąsiada co roku był przednówek, bo chociaż gospodarstwo było dosyć duże, to każdy członek rodziny ciągnął w swoją stronę, okradając własne gospodarstwo. Było tam trzech synów i córka: Jan, Tomek i Leon oraz Maria. Chłopcy kiedy dorośli, ale jeszcze byli w domu wykradali z komory zboże lub inne rzeczy, by zanieść do Mośka i wymienić na papierosy lub trunki. Marysia też podkradała, żeby u Mośka kupić jakiś ciuszek lub krem czy perfumy. U nich przednówek rozpoczynał się już w kwietniu, czasem w maju, czyli od tego czasu już nie było swojego jedzenia. Słyszałam od mojej babci, że Boduchowa chodziła za Wisłę i tam poprostu żebrała. Przynosiła w worku kromki chleba, które pomagały im przetrwać do nowego. Ponieważ to dla nich nie było to nowością,
więc siali jęczmień ozimy - czyli taki co sieje się na zimę i on dojrzewał już w czerwcu. Normalnie to jęczmień nie nadawał się na chleb, ale z konieczności musiał zastąpić pszenicę, czy żyto. Pamiętam gdy jako małe dziecko chodziłam do Boduszki, zawsze mnie czymś częstowała i raz dała mi kromkę chleba z jęczmienia - był zupełnie inny, ale mnie smakował. A ponieważ nie byłam skora do jedzenia, więc resztę przyniosłam do domu. Zresztą mieliśmy wpajane, że chleb to świętość i nawet jak upadnie na ziemię, to trzeba go podnieść i ucałować.
Chleb budził wielki szacunek.
A jak wyglądało pożywienie w tamtych latach?
Każda szanująca się gospodyni miała tzw. garcynę, czyli garnek z gliny - najlepiej z dzióbkiem, która (garcyna) służyła do zakwaszania zaczynu na ŻUR.
Żur był podstawowym składnikiem pożywienia. U bogatych był kraszony skwarkami i słoniną, u biedniejszych wystarczało polaniem odrobiną mleka lub śmietany.
Na śniadanie obowiązkowo był żur, najpierw pojadło się trochę z chlebem, potem były ziemniaki z żurem pomaszczone skwarkami . Jako drugie danie były ziemniaki z mlekiem - podobnie jak te z żurem.
Podczas przyrządzania tych posiłków, a więc kiedy gotował się żur i ziemniaki na śniadanie - gospodyni gotowała również obiad, który wstawiała do piecyka i czekało to do obiadu. Były to rożne kasze - jaglana, pszenna, jęczmienna, a przede wszystkim PRAZUCHY.
To była bardzo często gotowana potrawa, którą jadało sie omaszczoną lub z mlekiem. Gotowało się to w ten sposób, że na wrzącą wodę dosypywało się mąkę mieszając, aby się nie porobiły kluchy - jeszcze po odstawieniu z kuchni, mieszano KOPYSTKą, żeby to trochę spulchnić. Sposób wyrobu podobny jak dziś wyrabia się ciasto ptysiowe, ale to nie zawierało innych składników jak tylko woda osolona i mąka. To było coś podobne do dzisiejszej mamałygi.
Mięso było na stole tylko w niedzielę - oczywiście nie u każdego. U nas w domu w niedzielę było prawie zawsze coś na rosół z drobiu, królik lub młodziaki od gołąbków.
Świnobicie było dopiero zimą, bo nie było lodówek a wekowanie nie istniało w tych czasach. Nie każdy mógł sobie na to pozwolić, bo jeżeli ktoś chodował wieprza to musiał go sprzedać, żeby starczyło na opłacenie podatku i zakup soli, cukru, nafty i uzupełnić braki w ubraniach czy butach.

Pamiętam ceremonie spożywania posiłków we wczesnym moim dzieciństwie.
Stół stał przy oknie, z jednej strony - na szlufanie siedział tata, naprzeciwko na krześle siedział dziadek, a wzdłuż stołu była ławka i na niej - z brzegu, koło taty siedziala Rózia, potem mama, zwykle stała i jedną nogę miała na lawce, a na jej kolanie siedziałam ja, a między mamą a dziadkiem siedziała Zosia.
Na stole stała jedna wielka miska i wszyscy jedliśmy z niej wspólnie - mnie karmiła mama, bo byłam niejadek, więc starała się namówić mnie na coś więcej.
Każdy prowadził podboje, żeby jak najwęcej skwarków stanęło na jego drodze, a tych dróg na stole bylo tyle ile uczestników zasiadało przy stole. Babcia jadała oddzielnie, siedząc koło pieca, a ciotka Agnieszka dostawała na oddzielnej misce i siadala na progu lub latem wychodziła do sieni. Taki wizerunek pamiętam.
Pamiętam też scenę kiedy oberwałam od taty czapką. Miałam trzy a może cztery latka. W przeddzień tata siał zboże ozime - siał ręcznie, czyli miał na szyi uwiązane w płachcie zboże i szedł miarowym krokiem rzucając garście ziarna w ziemię. W pewnym momencie, kiedy sobie nabierał nowego zboża (pewnie chciał się mnie pozbyć na trochę) kazał mi iść do Brzysia po koszyk, co chętnie przyjęłam i pobiegłam do Brzysiów. Tam byli chłopcy - jeden z mojego roku, drugi o 2 lata starszy i trzeci młodszy ode mnie. Siedzieli przy oknie i widzieli jak ja do nich pędzę. Wybiegli do mnie, a za nimi wybiegł pies, który nie był puszczany luzem , bo był zły. Pies ich wyprzedził i pognał do mnie. Skoczył na mnie i ja się przewrocilam. Bardzo się przelękłam....Za chłopcami wybiegła Brzyśka z małym Mondkiem na rękach i zabrali mnie i psa do siebie. Potem odprowadzili mnie do domu - oczywiście na SYRENIE( ryczałam), ale jakoś babcia mnie uspokoiła.
Przy kolacji, kiedy zasiedliśmy starym zwyczajem - ja na kolanie mamy, jeść nie chciałam, ale coś mi wpadło do głowy i złapałam garść włosów Rózi i mocno potargałam. Ona oczywiście zapuściła syrenę, a tata miał koło siebie czapkę - ciakę- trącił mnie. Wybuchła burza - babcia zbrukała tatę - jak może bić małe dziecko, mama też nie była tym zachwycona. Tata nie miał już co robić przy stole i wyszedł.
Mnie babcia na noc wzięła do swojego łoża, które było w komorze, bo tam było chłodniej, a ja dostawałam gorączki. Rano pojechali ze mną do Hubenic do Otroka -to był taki mężczyzna z rodziny babci, który zaczął się uczyć na lekarza, ale jego rodzice nie wytrzymali kosztów nauki i zabrali go do domu. Był tak już takim lekarzem dla miejscowej ludności. Nazywał się Misiaszek, a nazywali go Otrokiem. Ten pan orzekł, że to efekt mojego przeżycia z pieskiem i jeżeli mi to nie przejdzie, to na drugi dzień mieli mnie brać do prawdziwego lekarza.

wtorek, 17 lutego 2009

Czasy Babci Teresy

Szczególnie Babcia Teresa była osobą głównie dowodzącą.
Babcia Teresa była przyzwyczajona do dyrygowania. Jej życie też nie było łatwe. Mając 15 lat wyszła zamąż za Zaroda i z tego małżeństwa były dwie corki: Waleria i Tekla.
Mając 25 lat była już wdową - nie wiem dlaczego zmarł jej mąż. Została sama z dużą gospodarką i dwoma córkami. Szukała meża- zdrowego, pracowitego mężczyzny, żeby mógł poprowadzić jej gospodarstwo. Takim właśnie był mój dziadek Filip. Młody, zdrowy, silny. Ojciec jego przepił całe gospodarstwo zostawiając dwóch synów i córkę na tzw. lądzie.
Jeden syn- Franciszek nigdy nie wykaraskał się z tego dołka. Ożenił się na Woli Żelichowskiej, ale cały czas był bankrutem, chwilami nawet żebrał. Córka Magda została na ojcowiźnie, mając tylko mały domek i około 1/2 morga pola.
Dziadek dostal 1/4 morga, ale ożenił się z bogatą wdową i prowadził gospodarstwo bardzo dobrze. To co pamiętam zawsze był poddany babci, nawet posłanie łożka zawsze należało do czynności dziadka. Sam też nigdy nie mógł podjąć żadnej decyzji.

Dziadek miał jeszcze jedną siostrę- Agnieszkę, która nie miała żadnego majątku, ale służyła u ludzi i trochę też pomagała w gospodarstwie księdza w Gręboszowie. Co zarobiła, to oddawała księdzu z zaznaczeniem, że to na pochówek dla niej, na msze gregoriańskie. A kiedy już nie była potrzebna u księdza, babcia uznała, że może pracować u niej za wikt i miejsce do spania.
Dokąd babcia żyła, pamiętam, Agnieszka nigdy nie mogła zasiadać razem do stołu. Dostawała na swojej misce jedzenie i zazwyczaj wychodziła - latem do sieni a zimą gdzieś na ubocze. Gdy nie spełniała dobrze polecenia babci, to nie dostawała jeść.
Babcia zmarła na raka. Pamietam to, miała brodawkę na nosie. Pewnego razu zaplanowały z sąsiadką, Boduch Anną, że przecież można się tego pozbyć. Brodawkę zawiązały końskim włosiem i brodawka pięknie odpadła.Jednak po jakimś czasie zrobiła się na górnej wardze i zaczęła szybko róść. Tato się tym zainteresował i po konsultacji najpierw z tzw. Otrokiem, a potem z lekarzem odwiózł babcię do szpitala w Tarnowie.Tam miała operację i usunięto brodawkę razem z częścią wargi. Jakiś czas żyła, ale później rak przeniósł się na szyję w okolicy gardła i już nie dał się uleczyć.
Końcówkę życia miała bardzo trudną, nie mogła jeść, ani pić. Zmarła w roku 1941.
Niedługo potem zachorowała ciotka Agnieszka, ale już mieszkała w mieszkaniu razem ze wszystkimi. Zmarła mając 91 lat.

Dziadek był człowiekiem o ogromnym sercu, bardzo szanował moją mamę, lubił swoje wnuki, tzn, nas trzy siostry i dwoje wnuków od córki Zofii.
Dziadek był zapalonym hodowca, szczególnie koni. Miał zawsze parę pięknie wypielęgnowanych koni, które zawsze były wyczyszczone, nakarmione i musiały tak "chodzić" jak dziadek chciał. A to znaczy, że nigdy nie mogły dopuścić do tego, żeby inny pojazd konny mógł go wyprzedzić....Pamiętam taką sytuację jak jechał z Dąbrowy z jarmarku. Jechał przed nim parobek miejscowego księdza, który też miał bzika na punkcie koni i miał też piękną parę koni. Dziadek nie wytrzymał, żeby przed nim ktoś jechał i nie patrząc na to, że to parobek i gospodyni księdza, popuścił trochę wodze, a koniki wiedziały już co to znaczy. Parobek nie chciał dać za wygraną, więc ścigali się chwilę i w końcu - dziadek znał różne sztuczki w powożeniu, podjechał tak, że wóz z księdzowymi końmi, parobkiem i gospodynią wylądowali w rowie. Bogate zakupy księdza też poleciały do rowu, a dziadzio zadowolony, że jest pierwszy - przyjechał do domu.
Tu- rozważył, co teraz będzie? Wiedział, że ksiądz też nie lubił, żeby go ktoś wyprzedzał.Jeszcze wtedy żyła babcia Teresa, więc razem moją mamą uznały, że to bardzo źle wróży.
Efekt był taki, że niedługo był okres kolędy i ksiądz chodził z wizytą. Dziadek się schował... Oczywiście ksiądz pamietał i zaraz z progu zapytal- Gdzie jest ten dobrodziej?. - Po wytłumaczeniu przez tatę, że te konie jak widzą, że przed nimi ktoś jedzie, to same gonią aż wyminą. Zresztą - ksiądz dobrze wiedział, że konie Tarki uciekały przed byle czym. Często nawet ze snopkami ze zbożem.

***
Może tak wyglądać, że babcia Teresa była tzw. hetera. Nie - poprostu życie nauczyło ją do dyrygowania. Ja osobiście nie mam co narzekać, babcia bardzo mnie lubiła. Zawsze od niej dostawałam lepsze kąski: a to miałam grubiej masłem posmarowaną kromkę chleba, to cukierka dostałam pokryjomu przed innymi, kawałek kołacza, który nie zawsze docierał do innych.

W tym czasie kiedy babcia była zdrowa, to ona rządziła w kuchni. Rodzice, dziadek i ciotka Agnieszka szli w pole. Do taty i dziadka należała orka, siew, bronowanie, a mama z ciotką szły do pielenia chwastów, których wtedy nie zwalczano chemicznie tak jak to było później i jest dziś, lecz wyrywano chwasty, ktorymi karmiono bydło, świnie i cały tzw. inwentarz żywy.
Tato i dziadek pilnowali prac wykonywanych przy pomocy koni , a trzeba było obrobić swoje pole, siostry Zosi, a i sąsiadom, którzy nie mieli koni, więc potem odrabiali u nas przy większych pracach polowych jak: sadzenie, kopanie buraków, ziemniaków, czy młocka.
Rodzice mieli też już część maszyn jak: sieczkarnię, maszynę do młócenia zboża, kierat, gdzie po zaprzęgu koni można było zemleć zboże na makę , czy śrutę dla inwentarza. Ze słomy zrobić sieczkę, którą mieszano latem z pociętymi chwastami, lub koniczyną. Była też maszyna do młócenia zboża, ale potrzeba bylo kilkoro ludzi , żeby ją obsłużyć: jedna osoba musiała poganiać konia, żeby wprowadzić maszynę w ruch, ktoś inny musiał podawać równomiernie do maszyny, ktoś inny musiał być na zapolu , żeby podawać temu, który puszczał do maszyny, a jeszcze ktoś musiał odbierać słomę z maszyny. Dalej ktoś inny musiał ją wiązać w snopy, inny odbierał plewy, które stanowiły cenną paszę dla inwentarza, a jeszcze ktoś inny nosił worki zboża do komory.
Potem było młynkowanie, na wialni, która odzielała ziarno od plewy. Był to tzw. młynek, miał w środku śmigi, które poruszane za pomoca korby tworzyły wiatr i cieżkie ziarno zostawało przy młynku, a plewy są lżejsze, więc leciały dalej. Też musiał być ktoś, kto odbierał nadmiar plewy i zanosił do tzw, przypuśnicy.
Trzeba wiedzieć, że stodoła miała specjalną budowę: składała się z conajmniej trzech części zasadniczych, czyli boisko, a więc najwyższa część stodoły, gdzie musiała się zmieścić (na wysokość i szerokość) fura ze zbożem. Po bokach były dwa zapola na przechowywanie zwiezionego zboża, a później słomy.
U nas było trzy zapola - trzecie było na siano. Dodatkowo stodoła zasadnicza była obudowana przypuśnicami: to było przedłużenie dachu poniżej podstawowej wysokości - też zabudowane i przeznaczone na plewy, drobny sprzęt, a u nas w jednej był umieszczony młyn - nie mylić z żarnami.
Żarna, to dwa duże , okrągłe kamienie, ale poruszane siłą rąk, natomiast taki młyn, był poruszany kieratem - siłą konia i nie trzeba było stać przy koszu z ziarnem i wrzucać garściami do części mielącej, a w żarnach trzeba było obracać kamień wierzchni ręcznie, a drugą ręką dosypywać zboże do środka tych kamieni.
Te wszystkie ulepszenia to już wprowadził mój tato. Był on, jak na owe czasy człowiekiem nowoczesnym. Chodził już do szkoły - chociaż to nie była szkoła w znaczeniu dzisiejszym; był chłop - normalny gospodarz, który uczył czytać i pisać, a potem - tato zawsze wspominał nauczyciela Kluzę, który uczył młodzież rzeczy praktycznych.
Trzeba wiedzieć, że nie było jeszcze wtedy obowiązku szkolnego. Nie wszystkie dzieci chodziły na te nauki - to były naprawdę wyjątki.

czwartek, 5 lutego 2009

Czasy Drugiej Wojny Światowej

Druga wojna światowa dała się odczuć każdemu. W pierwszych dniach - ogólna panika, bo Niemcy są pododno bezwzględni, niszczą , zabijają itd. Ludzie w popłochu uciekali - bez celu, byle dalej. Pamiętam u nas na podwórzu było pełno furmanek - ludzie z dobytkiem jaki można zabrać na wóz - jechali przed siebie. Były to oczywiście całe rodziny, a więc i maleńkie, nowonarodzone dzieci. Matki z małymi dziećmi, rodzice przyjeli do domu, gdzie kto mógł.
Naniesiono słomy jako pościel i tak pokotem leżeli ile się tylko zmieściło. Meżczyźni i inni dorośli spali na wozach pilnując swojego dobytku, lub w sadzie czy stodole.
Mama każdego dnia piekła 8 bochnów chleba i komu starczyło to dostawał. Wszystko mleko jakie mama udoiła od krówek szło dla dzieci. Niektórzy sami kopali ziemniaki gdzie popadło i gotowali na denarku lub u nas w mieszkaniu.
Po kilku dniach wszyscy się porozjeżdżali i wtedy oczekiwano, ze lada chwila pojawią się Niemcy.Tak też było. Pierwsze patrole przeszły lub przejechały na koniach nic nie mówiąc ludności cywilnej, ale później dali się we znaki każdej rodzinie. Zabierali bydło, trzodę, drób na wyżywienie wojska. Byli brutalni, chociaż i wsród nich był czasem człowiek.
Nasza rodzina oprócz strat materialnych nie ucierpiała tracąc najbliższych.
Zaraz były aresztowania, najpierw tych co posiadali bron. Takich było w Zalipiu kilku, po nich ślad zaginął. Tato też miał broń - wiem, że był to rewolwer - bębenkowiec - widziałam nieraz jak tato go czyścił. Nie był jednak zarejestrowany, więc o nim Niemcy nie wiedzieli. Wiem, że tato go pięknie pozawijał i schował w drzewo rosnące dosyć daleko za domem.
Niemcy brali też zaraz do lagrów. Tato był też w lagrze w Gręboszowie, ale niedługo. Pomógł mu wyjść z lagru, wysiedlony - inż. Ciołkowski Zdzisław, który był razem z tatą w podziemnej organizacji AK. On był też wysiedlony ze wschodnich ziem polskich, znał jezyk niemiecki i w ten sposób mógł wiele pomóc ludności miejscowej.
Tata później się rozchorował.
Moja siostra Rozalia chodziła do przymusowych prac przy kopaniu okopów i też pewnego dnia nie wróciła z pracy, bo jak się okazało cała grupa została wywieziona do obozu w Gromniku. Po kilku dniach uciekła z obozu i chowając się u ludzi na strychu, powoli dotarla do domu.
***
Wtedy padł strach na osoby, które musiały chodzić do kopania okopów. Z Zalipia wyznaczeni przez sołtysa ludzie kopali okopy najpierw na Zapasterniczu, potem na Woli Żelichowskiej i kolejno w Hubenicach.
W końcowych latach wojny także ja chodziłam do tych robot. Wychodziliśmy wszyscy razem; ja zaczęłam pracę już na Woli Żelichowskiej, a skończyłam w Hubenicach. Coraz częściej zdarzały się przypadki, że ludzie nie wracali po pracy do domów. Ja miałam już wtedy te 15 lat, wydawało mi się, że mnie nikt nie weźmie podczas łapanek, które były już na porządku dziennym.
W domu też nie było się pewnym. Łapanki stały się codziennością.
W pobliżu domu było pełno schronów, zależnie od pory roku. W sadzie był okop, taki zygzakowaty, gdzie zakończeniem było legowisko wysłane słomą. To był okop dosyć glęboko w ziemi, przeznaczony jako ochrona od kul. Latem były w zbożu, kukurydzy czy rzędach ziemniaczanych. W ostatnim roku jesienią był okop w zasiewach: dosyć daleko od domu w polu zasianym zbożem, był wykopany schron na którym rosło zboże, ale jako właz była skrzynka na której było zasiane zboże tego samego gatunku i tej samej wielkosci. Kiedy już był komplet w schronie, ta skrzynia tuszowała okop.
Bardzo nie lubiłam tych ucieczek i uprosiłam u rodzicow, twierdząc, że mnie nie zabiorą do obozu, bo wyglądam bardzo dziecinnie, więc mogę chodzić do budowy tych okopów, na co w końcu uzyskałam zgodę. Nami opiekował się tzw. TOT. On wyznaczał nam zakres robót. Pamiętam - z wierzchniej ziemi, to bylo 15 m do zebrania.
Najlepiej pamiętam ostatni dzień okupacji na naszym terenie: rano zwyczajnie poszliśmy do Hubenic na zbiórkę. TOT się spóźniał, co było dosyć nietypowe, ale czekalismy. Po pewnym czasie przyjechało ich trzech i kazali nam wracać do domów. Nim zdażyłam dojść do domu - przez Nową Wieś i kawałek Samocic. W domu była wielka narada sąsiadów i najbliższych, bo też zauważyli, że w nocy dużo niemieckigo wojska szybko się zbierając - wyjechała.
Nikt jednak nie przewidywał, że to już koniec. Zresztą za niedługo pokazały się inne twarze; byli to Rosjanie.
Pamiętam trzej sołdaci weszli do domu, poprosili o coś do zjedzenia i byli bardzo życzliwi. Mówili, że Niemcy są już w Bochni, a oni idą na Berlin jak okreslali.
Tak się złożyło, że w przeddzień Niemcy zabrali tacie młodą klacz, którą ukrywał, ale tym razem była w stajni. Tata - zagorzały koniarz chciał pójść szukać swojej kobyłki, bo ruscy mówili , że są najdalej w Bochni. Tato nawet wziął trochę jedzenia i wybrał sie po tą kobyłkę. Nie uszedł daleko, gdyż dowiedział się, że nie ma czego szukać, niech wraca do domu, bo mu jeszcze ruscy resztę zabiorą. Rzeczywiście zaraz wrócił, ale już zdążyli ruscy zabrać mu ogiera, którego przechowywał ze stadniny ogierów w Dębicy. Miał dla niego wybudowany schron pod całym zapolem.Tam ogierek stal ukryty cały czas, a tylko nocami tato urzadzał przejażdżke po hubenickich polach. Wtedy zachłysnął się wyzwoleniem i uroczyście wprowadził ogiera do stajni. Zaraz też ruscy go zabrali. Kiedy tato wrocił z nieudanej wycieczki do Bochni, życzliwi zbawiciele uprowadzili jego CUDO. Tato był też odpowiedzialny za niego przed władzami konspiracji, a przy tym to było jego oczko w głowie - popędził za ruskimi, którzy byli już wtedy na Podlipiu. Tato odszukał dowódcę tej grupy i bardzo prosił o zwrot tego konia. Ten mu powiedział, że jego żołnierzom nie wolno niczego zabierać - niech mu wskaże tego co zabrał to go ubije. Tato nie chciał ubicia tego sołdata tylko konia. Idąc wzdłuż taboru ruskich dobiegł do samych Hubenic i wtedy dopiero dostrzegł, że polami od strony Zalipia jedzie ruski na jego koniu. Uwiesił się na szyi konia i powtórzył co mowil szef. Ruski zsiadł z konia i tato polami wrócił i schował go do schronu.
Miał już w Polsce Ludowej dostać wynagrodzenie za przechowanie Gidrana- takie miał imię - ale dostał z biedą kierat.
Potem powoli odrabiał straty powojenne i długo zeszło nim wszystko powróciło do normy.
***
Nie łatwo było zapomnieć lata okupacji. Ciągle mieliśmy przed oczyma ŁAPANKI, o których częściowo wspominałam, ciągle ucieczki dniem i noca, a nie można było też zapomnieć bardzo drastycznych obrazow.
Pamiętam zaraz na początku wojny, tato przyjechał z Żabna, coś tam chciał sprzedać - był bardzo załamany. Opowiadał pokryjomu przed nami mamie, jaki obraz widział naocznie w Żabnie. Niemieccy żołnierze wyprowadzali Żydów z ich domow i zabijali, a Polaków zmuszali do zorganizowania furmanki - był to wóz drabiniasty - i pokotem układane były ciała zabitych Żydów - niektórzy jeszcze byli żywi. Krew ociekała po wozie i tak jechali wzdłuż ulic i mordowali bezkarnie - kobiety, meżczyzn i dzieci.
Część żywych Żydów zatrzymali. Za miastem wykopali dół i zrzucili ciała do tego dola. Tych, ktorzy to robili, na końcu też zastrzelili.
Los Żydów był potworny.
W Zalipiu przed wojną było kilka rodzin żydowskich. Niedaleko naszego domu mieszkała rodzina Mośków. Mosiek to najstarszy z rodu, jego syn Dawid i żona Lajka. Mieli mały sklepik i trafikę.

Na Kozubcu była rodzina żydowska - Icek, Hesiek, którzy przed wojną chodzili do szkoly razem z polskimi dziećmi.
Najbardziej pamiętam Heśka, bo trochę go znałam ze szkoły, a potem - podczas okupacji ukrywał się gdzieś w polach niedaleko nas. Pamiętam, nocą podchodził do okna z południowej strony i lekko zapukał. Tato wiedział o co chodzi i dawał mu bochen chleba, czasem trochę masła, czy sera.
Było to bardzo niebezpieczne, bo gdyby Niemcy się o tym dowiedzieli, to cała rodzina zostałaby zabita. Takich przypadków było bardzo dużo. Mój mąż nieraz też opowiadał, że na ich terenie był taki fakt, że za pomoc Żydom - podpalili dom i całą rodzinę wrzucili w ogień.
Hesiek przychodził jeszcze w zimie, ale też się bał, bo zostawały ślady na śniegu. Potem już nie przychodził, widocznie zginął.
Na Podlipiu był Hunyś, to był już raczej jakiś hierarcha żydowski, bo w sobotę on był ważną postacią w żydowskich modłach, które odbywały się u naszego Mośka.
Te wspomniane i inne rodziny żydowskie mieszkające na wsiach zajmowały się głównie handlem. Żyd chodził po domach z koszykiem i kupował co tylko można było - jajka, kury, skórki z królików, a Żyd z Woli Żelichowskiej -Bajnyś, kupował też cielęta.
Niektórzy mieli też sklepy z alkoholem i wielu rolników popadało w długi, bo Żyd dawał na tzw. kreskę. Tylko zapisywał i można było popadać w zadłużenie, a potem był sąd i wiele chłopów bankrutowało. Takim też sposobem zbankrutował ojciec dziadka Filipa. Jego ( Filipa) rodzina nie należała do biednych, stąd dziadek umiał dobrze pracować w gospodarstwie, ale jego ojciec szybko stał się tzw. dziadem. Dlatego Żydzi nie byli specjalnie szanowani, chociaż nikt nie kazał chlopom pić.

Po wojnie
Druga wojna światowa zakończyła się 9 maja zdobyciem Berlina, ale np. na naszym terenie zakończyła się 11 stycznia 1945 roku o czym już wspominałam opisując prace przy okopach.
Początkowo był jednak wielki haos. Żołnierze radzieccy byli przyjmowani jako wybawcy. Pamiętam dzień, kiedy właśnie wróciłam z Hubenic, bo już Niemcy odjechali, zaraz pojawiły się czujki radzieckie. Do naszego domu przyszło trzech żołnierzy - reszta maszerowała dalej - i pytali -kuda na Berlin? Byli uprzejmi. ... . Zaraz jednak pokazali to, że oni są naszymi władcami.
Nie było już aresztowań, zabójstw, ale brali od gospodarzy co popadlo - bydło, konie.
Właśnie jak już wcześniej pisałam takim to sposobem tata stracił młodego konia i ogiera, którego przechowywał przez lata okupacji.
Na terenach opuszczonych przez Niemców ludzie czuli się jednak zupełnie inaczej. Zapanował ogromny pęd do nauki. U nas - jeszcze podczas okupacji młodzież uczyła się jak później nazwano w tzw. tajnym nauczaniu. W Zalipiu nie było prowadzone, ale gdy tylko Niemcy odeszli pani Zofia Szczebak - absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego, razem ze swoja sympatią, inż. Zdzisławem Ciołkowskim rozpoczęli nabór do nauki. Zgłosiło się wiele młodzieży z Zalipia , Woli Żelichowskiej i innych okolic. Zofia Szczebak była naszą dalszą krewną, a inżynier Ciołkowski znajomym taty z lat okupacji, a konkretnie z PODZIEMIA.
Do Zalipia przyszedł jako wysiedlony ze wschodu. Dużo ludzi było wtedy po wsiach jako wysiedleni z ziem wschodnich.
Ja bardzo chciałam się uczyc, ale tata miał inne zamiary względem mnie. Po pierwsze planował mnie pozostawić na ojcowiźnie, a po drugie, jego gospodarstwo było bardzo zniszzone przez lata okupacji, a za naukę trzeba było płacić.... Jednak tu, u tych naszych wykładowców mogli liczyć na kredyt, oni tez nieraz korzystali z pomocy taty.
Zapisało się nas ponad 20 uczniow.. Uczyliśmy się w prywatnym domu p. Zofii. Pani Zofia uczyła nas przedmiotow humanistycznych, a pan Ciołkowski matematyki- fizyki. Do dziś pamiętam reguły gramatyczne szczególnie z języka łacińskiego, poniewaz to byl konik pani Zosi.
Do egzaminu przystąpiło nas troje - Zdzisia Wojtyto, Edek Starodaj i ja.

wtorek, 3 lutego 2009

Początek mojej nauki i romansu z Tadeuszem.

W lipcu 1945 roku, Liceum w Dąbrowie Tarnowskiej zorganizowało egzamin dla wszystkich osób, które chciały sprawdzić swój stan wiedzy z tajnego nauczania i samouków.
Tu zaczęły się moje kłopoty. Tata pozwolił mi chodzić na naukę do Zosi, ale liczył na to, że mi to przejdzie i wybiję sobie z głowy naukę.
Trzeba było jechać na egzamin, ale tata nie zgadzał się. Były wtedy perswazje p. Ciołkowskiego ( bo zdanie p Zosi nie brał pod uwagę), tłumaczenia matki mojej koleżanki Zdzisi i perswazje Edwarda. Nic nie pomogło.
Ja popłakiwałam po kątach, ale nie miałam prawa głosu.
W dzień egzaminu Edward podjechał parą pięknych koni i bryczką, zabrał mnie i tatę oraz Zdzisię i p. Ciołkowskiego i pojechaliśmy jednak do Dabrowy na egzamin. Tata miał jeszcze nadzieję, że nie zdam egzaminu i na tym się skończy.
Okazało się jednak, że wszyscy troje zdaliśmy egzamin do klasy III gimnazjalnej. Kiedy wyszliśmy uradowani po egzaminie, tata powiedział, że cały czas marzył, żebym nie zdała egzaminu.
Kim byli moi współkoledzy: Zdisława Wojtyto - moja rówieśnica, przebywała w Zalipiu w czasie okupacji, bo jej rodzice, w właściwie ojciec pochodził z Zalipia, ale od wielu lat pracował na ziemiach wschodnich, a uciekając podczas wojny zamieszkał u brata Jana Wojtyty.
Edward Starodaj pochodzil z Laskówki, ale to był pas przyfrontowy, więc na czas okupacji zamieszkali jego rodzice i on u krewnych Piwowarczyków w Podlipiu. Po zakończeniu wojny rodzice wrócili do domu, a Edward dowiedział się o możliwości uczenia się w Zalipiu, więc pozostał tu do końca w Podlipiu.

I tu zamiast radości było dużo klopotów - tata nie był zadowolony, że zdałam egzamin. Gdy tylko podeszliśmy do niego po egzaminie, rozradowani, my z tego, że zdaliśmy egzamin do klasy III gimnazjalnej, p.Ciołkowski, że ich praca pięknie zaowocowała, lecz tato powiedział, że bardzo by się cieszył gdybym nie zdała, bo miałby spokój.
Edward widząc tą sytuację, probował tlumaczyć i chociaż tata go lubił, to jednak nie zmienił zdania.Edward jeszcze użył innego fortela - w którąś niedzielę zaprosił nas do swojego domu. Jego rodzice mieszkali w takim małym pałacyku, który nie uległ zniszczeniu podczas wojny. Nie wiem kim był jego ojciec , ale napewno należał do tzw.elit. Na zaproszenie pojechaliśmy - mój tata, Zdzisia, mama Zdzisławy i ja. Edward przyjechał po nas swoją bryczką i potem nas odwiózł.
W domu jednak sytuacja była bardzo napięta. Ja prosiłam i płakałam, początkowo po kątach, a później już coraz głośniej i nie tylko w zaciszu domowym.
Kiedy zbliżał się czas rozpoczęcia roku szkolnego, ani ja ani tata nie ustępowaliśmy. Pamiętam dzień, kiedy tata naprawdę zdenerwował się i wygonił mnie krowy paść. To była dla mnie wielka kara, bo nigdy krów nie pasłam. Pasły je moje starsze siostry, a szczególnie ciotka Agnieszka. Pasenie krów nie było łatwe, bo nie pasiono ich na pastwisku, tylko na miedzach, które były wspólne z sąsiadem. Należało upilnować krowę, by skubała trawę tylko na swojej części. Tata dał upust swojej złości, a ja rozpuściłam dudy i zaczęłam bardzo głośno płakać, tak głośno, że sąsiad Wojtek Głód przyszedł do mnie i pytał: Marysiu- czemu ty tak płaczesz? Nic nie odpowiedziałam, trochę może wyhamowałam, ale niedługo tata przysłał mi zmiennika - ciotkę, a ja miałam iść do domu. Poszłam, ale dalej nic się nie zmieniło. Czas upływał nieubłagalnie, a u mnie nic się nie zmieniało.

W sobotę przed rozpoczęciem roku szkolnego szwagier Kazio Bochenek powiedział do taty, że jak tato nie da rady posłać mnie do szkoły, bo jak twierdzi - go nie stać - to on weźmie mnie na swój koszt. .. . Zapadła głucha cisza, na to tata nie mógł sie zgodzić i wobec tego wyraził zgodę.
Trzeba było teraz tylko myśleć co dalej, gdzie jechać. Wtedy ja przypomniałam sobie, zże pani Kozik Stanisława z Tarnowa, kiedy uczyła mnie w podstawówce zawsze mówiła, ze mogę liczyć na zakwaterowanie u Niej, a raczej u Jej matki w Tarnowie. Niewiadomo czemu, ale pamietałam jej adres - Barnardynska 18. Tarnowa nie znałam wogóle. Szwagier Kazik zaoferowal mi, że zawiezie mnie w niedzielę do tej pani.
Przygotowanie było krótkie, bo niewiele miałam do zabrania. Miałam jedną sukienkę oraz granatową układaną spódniczkę i czerwoną bluzeczkę. Bielizna też nie była godna uwagi, buty pożyczyła mi siostra Zosia , bo miała tzw. ślubne buty.
W okresie okupacji chodziliśmy w drewniakach, które nam robił tata. Ja musiałam jakoś wyglądać, więc miałam pożyczone buty, chyba o dwa numery większe, ale były skórzane.
W niedzielę po mszy wybraliśmy się rowerem do Tarnowa. To jest około 30 km od Zalipia. Pamiętam szwagier pytał czy mi nogi nie ścierpły, ale ja myślami byłam już w Tarnowie.
Dobrze, że zastaliśmy p. Kozik w domu, bo nie wiem jak by się to skończyło, gdyby jej nie było - przecież nikt mnie tam nie znał ani ja nikogo. Szwagier odpoczął i pojechał, a ze mną rozmawiała p. Kozik i zapoznała mnie z rodziną.
W tym mieszkaniu mieszkała matka p. Kozik oraz dwie siostry- jedna meżatka z dwojgiem dzieci i jedna panna, no i oczywiście piesek, który mi się najbardziej podobał i najszybciej zaprzyjaźnił się ze mną.
Na drugi dzień- 1 września 1945 r. pani Stanisława wzięła mnie za rekę jak małe dziecko i poszłyśmy do szkoly. Było to II Gimnazjum i Liceum w Tarnowie im. sw. Kingi. Pomaszerowałyśmy prosto do dyrektorki i zostałam przedstawiona o moich zdolnościach i zasługach moich rodziców względem niej podczas jej pracy w Zalipiu.
Dyrektorem szkoły była p. Stefania Czarniecka.
Tak zostałam zapisana na rok szkolny 1945/1946 do klasy III.
Ówczesny system szkolnictwa ponadpodstawowego był taki: cztery klasy gimnazjum - kończące się małą maturą, potem dwie klasy liceum, które były już profilowane i kończyły się maturą - tu było liceum ogólnokształcące. Można się było zapisać na tzw. skróconą edukację, czyli dwie klasy w jednym roku, ale ja zostałam zapisana do pełnej.
Trzeba pamiętać, że lata okupacji pozostawiły wielkie braki w szkolnictwie.

W okresie międzywojennym w Polsce był analfabetyzm; większość ludzi na wsi nie umiała czytać i pisać. Niektórych życie nauczyło liczyć co-nieco. Gdy rolnik chciał coś sprzedać, a nie chcial być oszukany, musiał się chociaż trochę orientować w liczeniu.
Niektórzy - starsi rolnicy korzystali często z pomocy sąsiada, który się lepiej orientował.
Moi rodzice umieli czytać i pisać, jak również liczyć. Do taty często się zwracali starsi sąsiedzi, np. Miroszka, Brzyś i inni.
Po zakończeniu wojny zaczęto doceniać znajomość pisania, czytania i organizowano kursy dla analfabetów.To trwało jeszcze kilkanaście lat nim zlikwidowano analfabetyzm.


Pani Kozik czekała na mnie w szkole, bo obawiała się, czy trafię na ul. Bernardynską, gdzie byłam chwilowo zamieszkała. Dyrektorką szkoły była p.Czarnecka Stefania. Z wykładowców pamiętam pp. Errenbrajtów - uczyli przedmiotów ścisłych, p. Maczek uczył języka angielskiego. Wiele nazwisk nie pamiętam, ale wiem, że musiałam się dobrze zabrać do nauki, żeby nadażyć za innymi.
Ja chodziłam do klasy III-A, bo tam byli uczniowie najmłodsi, ja się do nich zaliczałam. W pozostałych klasach byli starsi wiekiem, którzy przez lata okupacji nie mogli chodzić do szkoły.
Najbardziej lubiałam łacinę, bo miałam bardzo dobre podstawy z Zalipia. Cały rok nie musiałam się uczyć i umiałam i tak więcej niż trzeba było. Język łaciński posiadał tyle wyjątków, które musiało się znać na pamięć, tyle regułek, ale to nie sprawiało mi żadnych trudności.
Jezyka angielskiego uczył profesor Maczek.Też bardzo to polubiłam i pod koniec roku -pamiętam napisałam list do kuzynki do USA po angielsku. To była siostrzenica taty, córka Walerii Tomasik, która nie umiała wiele po polsku i narzekała, że ma trudności w odczytaniu moich listow. Uznała, że moja znajomość angielskiego jest dosyć dobra i odtąd pisałam po angielsku.
Z jezyka polskiego było bardzo dużo nauki - lektury, a np. z Pana Tadeusza bardzo dużo było nauki na pamięć całych fragmentów i nie tylko z tego utworu, ale Świtezianka, Lilie, Pani Twardowska, Emilia Plater, Laura i Filon i wiele innych. Część z nich pamiętam do dnia dziesiejszego.
Bardzo mnie interesowała też geografia, poznawanie nowych krajow, tyle nowych wiadomości z wielkiego świata.
Do mojej klasy chodziły jeszcze dwie koleżanki z naszego terenu- Gil Felicja i Świątek Stefania - obydwie z Hubenic. One mieszkały razem, ja nie miałam żadnych znajomych. Siedziałam w jednej ławce z Golec Ireną, taką już damulką z Tarnowa, z którą mnie niewiele łączyło, a poza tym nie miałam za dużo czasu wolnego.
Na stancji nie miałam cudownych warunków - już o nich wspominałam. Za stancję trzeba było płacić - nie pamiętam ile, ale niemało, a oprócz tego w naturze, a więc mąka, kasza, jajka, masło, sery, fasole, i mięso, to znaczy kury, czy inny drób. .... Pamietam - tato przyjeżdżał do mnie dosyć często, bo trzeba było dowozić te produkty, a chodziło też o to żeby były świeże. Wyjeżdżał więc z domu furmanką po północy i na rano był w Tarnowie. Zwykle jeszcze byłam na stancji -porozmawialiśmy i ja szłam do szkoły, a tato wracał do domu. Drób przywoził przeważnie już wypatroszony, ale widział jak moje panie oglądają, czy świeże, więc jednego razu przyjechał kiedy ja już byłam w szkole i przywiózł na mięso królika - żywego. Panie poprosiły go, żeby go ubił i dopiero pojechał. Panie podobno były zadowolone. Gdy wróciłam ze szkoły widziałam miny naburmuszone, ale nie więdziałam o co chodzi, może coś między sobą miały - jakieś nieporozumienie? Okazało się, że wszystkiemu winien był - królik.... Zabrały się do patroszenia i tak jak drób - rozcięły brzuch nie ściągając skóry i poprzecinały jelita. Zabrudziło się całe mięso i wyrzuciły wszystko do śmietnika.... Byłyśmy cały tydzień bez mięsa i bez humoru. Tato miał ubaw, bo nie przypuszczał, że można tego nie wiedzieć.

Na koniec roku otrzymałam świadectwo dobre - nie bardzo dobre, za wyjątkiem łaciny, angielskiego i chyba matematyki - te miałam bardzo dobre.
Koniec czerwca - dużo pracy w polu, a po mnie trzeba było jechać do Tarnowa.
Znowu tata wykorzystał - tym razem brata mojego szwagra - Józka Bochenka. Był trochę młodszy od Kazimierza, dopiero co wrócił z robót przumusowych w Niemczech, a wiec był wolny, nie miał co robić - więc niech siada na rower i jedzie do Tarnowa.
Jaką drogą zajechałam, taka wróciłam, ale trochę inaczej.
Jedną ciekawą przygodę przeżyłam, gdy trzeba było przejechać przez kładkę na rzece Żabnicy. Józek nie pytał
czy się boje, czy nie, tylko powiedział - nie wierć się teraz, bo jedziemy przez kładkę, żebyśmy nie wylądowali w śmierdzącej rzece. Nie miałam wyjścia - wstydziłam się powiedzieć, że bardzo się boję. Rzeka była śmierdząca na odległość kilkunastu kilometrów. Ja byłam ubrana jak po zakończeniu roku szkolnego - biala bluzeczka, granatowa układanka. Taka kąpiel nie była mi absolutnie wskazana.... Jednak przejechaliśmy szczęśliwie... chociaż ja byłam z duszą na ramieniu.
W Żabnie zatrzymaliśmy się, aby odpocząć i rozprostować nogi.
Teraz druga tura i niedługo będzie dom, wymarzony i upragniony.
Upał dawal się mocno we znaki i mnie, i Józkowi, ale żadne z nas nie narzekało.
I znowu kolejna przygoda w samym Centrum Zalipia.
Wpływ słońca dał się we znaki, szczególnie mnie.
Tak więc będąc w Centrum Zalipia, już tak blisko domu, musiało sie jeszcze coś zdarzyć....Zmęczona i nagrzana słońcem i emocjami, nie mogłam widocznie więcej wytrzymać.... Nagle krew buchnęła mi z nosa, po rękach Józka, po mojej śnieżnobiałej bluzce. Oczywiście Józek się wystraszył. Zeskoczyl z rowera i chciał przez płot podejść do Bednarza do studni po wodę. Jednak ja miałam nogi scierpnięte do tego stopnia, że nie utrzymałam się na nogach i razem z rowerem wywinęłam kozła na środku drogi... Józek był w klopocie, bo nie wiedział kogo ratować - mnie , czy rower? Powoli wróciłam do sił, on obmył sobie ręce przy studni i zaczęliśmy ostatni etap naszej podroży. Józek przykazał mi, żeby się dobrze trzymać, bo ruszy z taką szybkością, jaka będzie tylko możliwa, żeby ludzie nie rozpoznali na mojej bluzce krwi, tylko myśleli, że to kwiaty. Tak też pojechał - na szczęście nie było to już daleko, ale przez teren zabudowany.
Tak zakończyłam III kl. gimnazjalną.

Moje wakacje- 1946 r.

Zaczęły się wakacje - już szczęśliwie dotarłam do domu, szczęśliwa, że zdałam do kl. IV gimnazjalnej i teraz przede mną rok nauki i mała matura.
Początek zapowiadał się nieźle. Odwiedzałam koleżanki z podstawówki w Zalipiu, miałam do dyspozycji rower taty, więc odwiedziłam nawet koleżanki z Hubenic - Felę i Stefę. Dwa miesiące przede mną - to kawał czasu.
Tata narazie nic nie mówił, ale dochodziły mnie wiadomości od sióstr i mamy, że na tym skończy się moja edukacja, bo czasy są bardzo ciężkie, gospodarstwo zrujnowane i nie stać nas na następny rok nauki. Ja sobie z tego jeszcze nic nie robiłam.
Lato - na wsi to czas bardzo gorący. To nie tylko wysokie temperatury, ale i największy nawał pracy. Jeszcze nie skończyły się prace pielęgnacyjne roślin okopowych, a już zbliżają się żniwa. Prace rolnika w tym czasie, to nie to co dzisiaj. Kosa, częściowo jeszcze sierp, bo nie wszędzie można było podejść z kosą. Koszenie zboża to nielada sztuka. Kosiarz kosząc, musiał uważać, żeby zboże układało się równo, bo odbieraczka miałaby problem ze zbieraniem i układaniem w snopy. Potrzebne też były powrósła, żeby można było wiązać snopy. Jak był kosiarz inteligentny i wyrozumiały, to pomagał odbieraczce robić jej powrósła. Jeżeli szła seria kosiarzy, to widać było wyraźnie konkurencję, tzn. każdy dbał o opinię jako para. Wystarczyło, że kosiarz brał mniejszy pokos, lepiej układał zboże w pokosie to nie pozostawali w tyle.
Ja też miałam wątpliwą przyjemność być odbieraczką przez - nie wiem- może godzinę.Właśnie podczas żniw zjawił się u nas masztalerz z Dębicy w sprawie ogiera - Gidrana. A ponieważ u nas były żniwa w całej pełni, więc i przybysz zabrał się do roboty - tak dla rozrywki. Mnie zaprosił za odbieraczkę, może chciał pokazać swoje umiejętności, a może?...Szło nam bardzo dobrze, robił mi powrósła, nawet pomagał zbierać. Ja jednak nie byłam przyzwyczajona do takiej pracy, ale też nie chciałam się zbłaźnić, więc pracowałam jak mogłam najlepiej, ale organizm się zbuntował, a może zapamiętał już mój wypadek z podroży z Tarnowa. Znowu dostałam krwotoku i już było po mojej pracy. Mój masztalerz też nie miał partnerki do pracy.
Wiem, że już przez cały okres żniw nie dopuszczono mnie do pracy w polu.

Im dalej tym coraz bardziej znikał mój optymizm co do dalszej mojej nauki.W końcu tata wyraźnie powiedział, że conajmnie na ten rok szkolny, nie mam żadnych szans. Chcąc mieć jakie takie gospodarstwo, trzeba w niego inwestować, a koszt nauki był wysoki. Kiedy dowiedziałam się definitywnie, że do szkoly nie pójdę, nie ryczałam tak jak to było przed rokiem, tylko zaczęłam się rozglądać co robią inni. Trzeba wiedzieć, że po wojnie nastąpił niesamowity pęd do nauki, do oświaty, do pracy. Wiele młodych ludzi wyjeżdżało na Ziemie Zachodnie, które już wróciły do Polski.Polsce zabrano ziemie wschodnich Kresów - chociaż były rdzennie polskie, a oddano ziemie zachodnie, które też dawniej należały do Polski. Młodzież chciała się uczyć.W Zalipiu tak jak i w innych wioskach prawie nie było ludzi wykształconych. W Zalipiu była wspomniana wcześniej p. Zofia Szczebak, która skończyła Uniwersytet Jagielloński, była Monika Łysik - nauczucielka, był Rajca- prawnik i Lelek- sędzia. Był też jeszcze ks. Rajca i ks.Rodak.
W Pawłowie był p. Socha, który był nauczycielem, a po wyzwoleniu był Kuratorem Okręgu Szkolnego w Katowicach. Na wakacje przyjechał do rodziny w Pawłowie i podjął się rekrutacji młodzieży z Powiśla Dabrowskiego, do Liceum Pedagogicznego w Raciborzu. Chodziło też i o to, żeby nasze tereny zachodnie spolszczyć, bowiem przez dłuższy czas należały do Niemiec i nawet nie było mowy polskiej.Szczęśliwym trafem dowiedziałam się, że p. Socha organizuje spotkanie z całą ferajną jaką udało mu się zmobilizować. To była moja ostatnia deska ratunku.Pamiętam, była to niedziela, a ja rowerkiem pojechałam. Było tam dużo młodzieży, a ja nie byłam jeszcze zapisana. Za parę dni miał się rozpocząć nowy rok szkolny.Z zapisaniem nie miałam trudności - profesor przyjmował bez ograniczeń. Z radością wracałam do domu i tata stanął przed faktem dokonanym. Była to oferta nie do odrzucenia - w Raciborzu nauka i pobyt w internacie były bezpłatne.

Wyjazd do Raciborza.

Wyjazd do Raciborza - to brzmi nawet pięknie, ale to była prawdziwa droga przez mękę.
Do Olesna pięknie, tata mnie zawiózł wózkiem w wasągu - to rodzaj prawie bryczki. Te wasągi to tata sam wyplatał wikliną. Zawsze miał elegancki wozik. Na wesela pod księdza. Do jazdy na jarmark. Na handel jechało sie zazwyczaj w półkoszkach. To był większy wóz, gdzie zakładano dwa półkoszki, też wyplatane z trzciny. Do pracy na roli służył wóz w gnojnicach - nie tylko służył do wywozu obornika, ale przewieźć np. pług, brony.
Ja jechałam na odświętnym wozie. Jechało nas z Zalipia dosyć dużo. Ze mną jechała też Zdzisia Wojtyto, z którą uczyłam się u p. Zosi i razem zdawałyśmy w Dąbrowie. Ona III klasę kończyła w Dąbrowie, a ja w Tarnowie.
Z Zalipia jechali do Raciborza: Mila Dymon, moja koleżanka ze szkoły podstawowej, Łazarz Tadek (już nie żyje), Szczebak Kazimierz, Kaczówka Józef, Lelek Alojza.

Z Olesna do Tarnowa Szczucinką, a w Tarnowie przesiadka do Katowic. Jeźdźiły tylko pociągi tzw. bydlęce - bez siedzeń, trochę słomy rzucone na podlogę. Był taki tłok do pociągu, że trudno się było dostać do wagonu. W wagonie, w tym tłoku trzeba było stać, duszno, ciasno - ohydnie, ale nikt nie narzekal.
Kiedy się już wszystko trochę utrzęsło można było usiąść na swoim bagażu. Jechało się parę ładnych godzin do Katowic, tam znowu czekanie na pociag do Raciborza, przez Rybnik.
W Katowicach - też nie było lekko. Nie było na czym usiąść. Każdy jak mógł siadał na walizkach, torbach i wyciągał coś do jedzenia. Przeważnie każdy wiózł ze sobą duży bochen chleba, osełkę masła, podsuszony serek, parę jablek. Wiedzieliśmy od profesora Sochy, że nie dostaniemy od razu jedzenia.
Z Katowic to już był prawdziwy, normalny pociąg osobowy.
Na stacji w Raciborzu czekał na nas ktoś z internatu. Nie było łatwo dojść do internatu, bo ulica, ktorą szliśmy, była cała w gruzach powojennych.
Budynek naszego Liceum i internat po drugiej stronie ulicy były zupełnie nie zniszczone.
Jedni byli zakwaterowani na ulicy Daszyńskiego, to był duży budynek, ładny, a część na ulicy Łódzkiej, to była willa, tam zostało część naszych współpodrożnych.
W internacie byliśmy podporządkowani kierownikowi internatu p. Sobczakowi.
Na drugi dzień był przydział pokoi. Ja mieszkałam ze Zdzisią, Franią Janeczek z Woli Żelichowskiej i Ireną Światłowską ze Świebodzina.
W tym składzie byłyśmy już prawie do końca.

***
Racibórz
Całe nasze codzienne życie przebiegało w dyscyplinie a nawet można powiedzieć reżimie. Dzień rozpoczynał się od apelu porannego, musztra no i "Kiedy ranne wstają zorze".
Na takim apelu trzeba było zdać raport z obecności uczniów ze swojej grupy. Początkowo szło to bardzo kulawo, bo nie znaliśmy wojskowych manier. Każdą wolną chwilę p. Sobczak wykorzystywał na musztrę -Musieliśmy pięknie maszerować, zdawać raport itd.
Plac przed budynkiem szkolnym był pełen komend, bo musztry były prowadzone w mniejszych grupach. Wpajano nam, że jesteśmy tu w Raciborzu jedyną ostoją polskości i musimy się dobrze reprezentować na zewnatrz.
Kiedy już nabyliśmy podstawowych umiejętności godnego poruszania się w grupach, to wychodziliśmy na ulice miasta i ze śpiewem maszerowaliśmy tam gdzie się dało. Racibórz był dosyć zniszczonym miastem, ale ta część, gdzie była nasza szkoła była nieco lepsza. Codziennie wywożono masę gruzu z ulic i coraz więcej było miejsca na nasze marsze.
Musieliśmy też umieć dobrze śpiewać, co też z nami ćwiczył p. Sobczak. Poza opłotkami zabudowań szkolnych był kościół, do którego co niedziela i święta musieliśmy chodzić: zbiórka na placu szkolnym, sprawdzenie obecności i ze śpiewem, maszerowaliśmy do kościoła. W kościele staliśmy w szyku jak żołnierze i tylko gorzej było ze śpiewaniem, ale i to z czasem pokonaliśmy.
Tak było na początku, to znaczy przez wiecej niż rok. Poźniej wszystko się zmieniło - apele były świeckie, do kościoła nie pozwalano chodzić, a my, jak to młodzi - przekorni - kiedy nas zmuszano do chodzenia do kościoła, to kombinowało sie, jakby tu się wywinąć. Teraz z kolei wymykaliśmy się do kościoła bocznymi drzwiami lub oknami i każdy uwazał się za bohatera jeżeli mu się to udało bez wpadki.
Z początku mieliśmy też obowiązkowo religię, a później już nie było.
Warto jednak przyjrzeć się jak wyglądał nasz dzień powszedni w internacie. Przez pewien czas co rano dyżurni roznosili gar kawy z mlekiem i trzeba było wyjść na klatkę i do swoich garnuszków nalać sobie kawy. Resztę do kawy musiało być we własnym zakresie. Z początku każdy miał bochen chleba z domu i osełkę masła oraz ser. Potem, gdy się skończyły domowe zapasy, to była przesyłka od rodziców. W naszym mieszkaniu tak umawialiśmy się, żeby nie było naraz 4 chleby, tylko każdy przysyłał prowiant w innym czasie. Obiady dostawaliśmy od samego początku. Kolacja, podobnie jak śniadanie - kawa z mlekiem z kuchni, reszta we własnym zakresie.
Po paru miesiącach dostawaliśmy już pełne wyżywienie. Dla większości nie była to ilość odpowiadająca zapotrzebowaniu.

*
Dla nas - dziewczyn starczało tego pożywienia, ale trzeba wiedzieć , że do naszej szkoły chodzili także chłopcy, mający po dwadzieścia kilka lat. Nie mieli warunków nauki w czasie okupacji, więc szli do szkół wtedy, kiedy była taka możliwość. Ja nie należałam do najmłodszych, ale też nie do starszych.
W mojej klasie IV a najstarszy był Czupryna Staszek ze Świebodzina - on mial 26 lat. Mieliśmy z nim zawsze trochę problemów, bo na nasze dziewczęce hi hi śmichy mocno reagował, czasem nam mówił, że niedorosłyśmy do nauki i wogóle przypominał nam o smarkaterii.
Z dziewcząt do najstarszych należała Basia Orłowska - miała 27 lat, ale to byla prawdziwa śmieszka. To była siostra prof. Aleksandra Orłowskiego, który uczył nas muzyki. Prof. Orłowski za czasów okupacji zamieszkał u krewnych w Samocicach, a potem razem ze wspomnianym wcześniej p. Sochą organizowali wyjazd młodzieży z Powiśla na Śląsk - znali się z p. Sochą znacznie wcześniej.
Pozostali w mojej klasie , to byli już w wieku - powiedzmy średnim.
Klasę IV gimnazjalną robiliśmy w systemie skróconym, tzn. że za pół roku, a właściwie parę miesięcy czekała nas mała matura.
Nie miałam problemów w nauce -maiałam duży zapas wiadomości z języka angielskiego - więc nie musiałam się uczyć tego przedmiotu, ale też nic nowego się nie nauczyłam.
W grudniu 1946 roku zdawałam więc małą maturę. Miałam małą przygodę; do naszej klasy zapisany też był syn prof. Śmigielskiego - Wlodzimierz. On właściwie służył w wojsku i wcale do szkoly nie chodził - czasem jak miał przepustkę to nas odwiedził w klasie - nie zawsze był trzeźwy. Potrzebne mu bylo świadectwo, bo nie mógł awansować, a na nauce wcale mu nie zależało. Kiedy zbliżała się matura to nas częściej odwiedzał. Zorientował się, że ja dobrze sobie radzę z matematyką i ciągle powtarzał, że jeżeli za niego nie napiszę zadania to on wie, że nie zda. Ustny - liczył na pomoc ojca i solidarność współkolegów p. Smyrskiego- ojca.
Wiedziałam, że musze mu napisać wszystko szczegółowo, bo nic nie umiał. Trochę się bałam, bo mnie postraszył, że jak mu nie napiszę zadania to mnie zastrzeli. Musiałam się go bać, bo chodził z bronią. Był nawet taki dzień, kiedy wszedł do naszej klasy, był pijany i chciał strzelać do nas. Jakoś wszystko się udało, dostał gotowe do przepisania, a potem nawet nie podziękował.

Los tak chciał, że później byliśmy w jednej klasie i próbował ze mną rozmawiać, ale mu powiedziałam, że po tym co zrobił nie mam zamiaru z nim rozmawiać.


***

Mała matura nie rożniła się niczym od dużej, tylko tyle, że materiał obowiązujący był z klas I-V Gimnazjum.
Liceum było juz sprofilowane.
W Raciborzu było tylko PEDAGOGICZNE, bo taka była potrzeba chwili. Brakowało nauczycieli, a zatrudniano tzw. niekwalifikowanych z obowiązkiem uzupełniania wykształcenia w systemie zaocznym.
Ja nigdy nie planowałam być nauczycielką, ale nie miałam wyjścia. Tam mogłam się uczyć bez pomocy finansowej rodzicow. Wiedziałam, że mając za sobą dużą maturę, będę miała inne możliwości.
Tak więc rozpoczęłam naukę w Liceum Pedagogicznym.
Ponieważ małą maturę zdawałam w grudniu, a następne klasy zadecydowałam, że będę się uczyć normalnie, czyli nie w terminie skróconym, zatem półrocze mieliśmy w wakacje, a koniec roku na normalne półrocze. Tak już było do końca mojej nauki.
W okresie mojej nauki należałam do Związku Harcerstwa Polskiego. Było fajnie, wiele piosenek harcerskich, zdobywanie sprawności harcerskich, było miło i wesoło. Pamiętam pierwszy hymn harcerski - treść bardzo religijna, bo też i naukę religii mieliśmy jako obowiązkowy przedmiot, ale już chyba w kl. II Liceum świat się zmienił. Nie było religii w szkole, do kościoła nam zabraniano chodzić, a nasz piękny hymn poszedł do lamusa, chociaż czasem z drużynową cichutko zaśpiewaliśmy.
W szkole należałam też do szkolnego chóru - uczyliśmy się przeróżnych piosenek, które śpiewaliśmy na akademiach dla szkoły, ale też i dla miasta. Chór prowadził p. Sobczak. Organizowano nam też życie towarzyskie. Każdego tygodnia mieliśmy potańcówki, gdzie uczyliśmy się podstawowych manier i tańców narodowych polskich jak krakowiak, kujawiak, mazur, trojak, a też oberek i inne dyskotekowe jak polka, walc, fokstrot, tango. Początkowo to każdy próbował tańczyć jak umiał. Najwięcej co każdy wyniósł z domu, to polki i fokstroty. Potańcówki były obowiązkowe, chociaż nie wszyscy to lubieli. Wtedy siedzieli i przyglądali się tańczącym.
Właśnie z moim przyszłym mężem poznaliśmy się lepiej w tańcu. Pamiętam Walc Wiedeński - Nad Pięknym Modrym Dunajem - niespodziewanie Tadeusz poprosił mnie do tańca. A tańczyło nas niewiele, bo nie wszyscy go umieli. Nasz walc był podobno najlepszy i od tej pory często tańczyliśmy razem.
Jako szkoła byliśmy też zapraszani na tańce do innych szkół, a nawet braliśmy udział w pierwszych dożynkach wojewodztwa opolskiego.Tam śpiewaliśmy, a oprócz tego zespół zatańczył KRAKOWIAKA.... Oczywiście ja zatańczyłam z- już wtedy trochę moim Tadeuszem. Miał przydzieloną inną tancerkę - Franię Janeczek, ale powiedział, że nie będzie z nią tańczył tylko ze mną. Tadeusz w tańcu się wyrożniał, świetnie tańczył, że nawet dyżurujące panie profesorki lubiły z nim zatańczyć.

***

W pierwszym roku nauki w Raciborzu było bardzo dużo młodzieży z Powiśla , jak również z Zalipia. Po kilku miesiącach było coraz mniej, bo nie wszyscy nadążali z programem, a i ze zwyczajami w szkole i internacie lub wyżywieniu. Wiele młodzieży było przyzwyczajone do potraw wiejskich i wszelkie zupy, surówki, a szczególnie szpinak były nie do zaakceptowania przez nich. Jedna z dziewczyn z Zalipia pisała zaraz do domu, że tu nam dają nawet krówskie łajno, bo ten szpinak wyglądał podobnie. Do końca roku zrezygnowało dużo osób, a ci co zostali, to przeważnie dotrwali do konca.
Ja - jak już wspomniałam mieszkałam we cztery w pokoju: Zdzisia, Irena, Frania i ja. Zdzisia i ja chodziłyśmy do tej samej klasy, Frania o jedną klasę niżej i Irenka zaczynała od początku - ona była najmłodsza. Miała też dwóch braci. Jeden chodził razem z nią, a jeden - Czesław razem ze mną do jednej klasy.
W internacie był rygor, każda godzina była zagospodarowana. Jedynie po obiedzie można było wyjść do miasta po uprzednim zapisaniu sie u dyżurnego. Po godzinie 22-ej musiały być pogaszone światła we wszystkich pokojach, bo inaczej to było słychać drugie ostrzeżenie w postaci gwizdka kierownika Sobczaka. Nie warto było z nim zadzierać, bo trzeba się było potem tłumaczyć na apelu przed wszystkimi. Miałyśmy z tym problem ze Zdzisią - była gaduła. Kiedy był czas na naukę własną, to chodziła do koleżanek, do innych pokoi, a o 22-giej wracała do pokoju. Wtedy przypominała sobie, że jeszcze ma nie wszystkie zadania odrobione i przez nią miałyśmy nieraz upomnienia.
Pewnego wieczoru postanowiłyśmy jej zrobić niespodziankę. Znałyśmy już jej zwyczaje, że kiedy po gwizdku kierownika słychać było jego kroki do naszego pokoju, to wpadała pod kołdrę w ubraniu, czasem w pantoflach. Właśnie kiedy jej nie było tuż przed gwizdkiem, w sienniku zrobiłyśmy wgłębienie, i wstawiłyśmy miedniczkę z wodą. Naciągnęłyśmy prześcieradło, a same udawałyśmy twardy sen.... Nie trzeba było długo czekać na efekt. ...
Wpada kierownik, a Zdzisia buch pod kołdrę. Woda rozprysła się po pokoju, my w strachu, co z nami będzie, ale okazało się, że kierownik widząc to zajście, wcale nie krzyczał na nas tylko się porządnie zaśmiał, a my widząc jaka jest atmosfera też się rechotałyśmy. Kierownik usiadł na krześle i mimo, że było już po 22-giej, porozmawiał z nami. Zdzisia też nie miała do nas urazy, bo to sie dobrze skończyło. Siennik wylądował na balkonie, a Zdzisia spała na waleta i przez pewien czas było dobrze.
Innym razem zrobiłyśmy z Ireną psikusa Frani. Miałyśmy taki zwyczaj, że co która miała z domu (do jedzenia), to było własnością wspólną i każda brała sobie tyle ile chciała. Do Frani zawsze przychodziło mniej wiktuałów, ale to nam nie przeszkadzało. Natomiast w grudniu kiedy była przerwa w nauce na święta , my pojechałyśmy do domów, a Frania pojechała gdzieś w poznanskie do krewnych. Po przyjeździe z ferii miałyśmy dobrze zaopatrzoną spiżarnie, a tak się składało, że w naszym pokoju miałyśmy taką wnęke zabudowaną z drzwiami i tam miałyśmy rożne rzeczy. Były półki, więc na półkach każda zostawiła co miala. Frania też miała paczkę z Poznania, ale nic się nie przyznała co tam jest, niczym nas nie poczęstowała, co nas wkurzało, ale nic nie mówiłyśmy. Czasem wchodziła do tego schowka i dosyć długo jej nie bylo. To trwało dosyć długo i postanowiłyśmy z Ireną, że musimy zobaczyć co tam kryje się w tej tajemniczej paczce. Kiedy Frania poszła do miasta, my - do schowka, a tam same dobre rzeczy - słodycze, na które nie mogłyśmy sobie normalnie pozwolić, jabłka placki.... Jak nieskosztować takich rarytasów. Po troszeczce pokosztowałyśmy i wcale nie miałyśmy zamiaru się wymawiać. Frania wróciła, była w schowku, ale nic się dalej nie zmieniło. Ona przez dłuższy czas nie zaglądała, a my troche częściej. Wiktuałów ubywało, a my dalej grasowałyśmy, że było całkiem malutko wszystkiego. Pewnego dnia Frania weszła do schowka i nie było jej dosyć dlugo. Wyszła zapłakana i mówi -dobrzeście mi zrobiły, bo na to zasłużyłam, powinnam się podzielić tak jak wy ze mną - dobrze mi tak.
Ten incydent nie miał negatywnego wpływu na nasze układy.
Potem dowiedziałyśmy się, że skąpstwo było cechą rodzinną. W wakacje pojechałyśmy ją odwiedzić - przed domem było mnóstwo pięknych, dojrzałych wisien. Zaprosiła nas do korzystanie z tych piękności.... W niedługim czasie przyszedł szanowny tatuś i wprawdzie nas nie wygonił, ale powtarzał, że tu pod drzewami aż czerwono od pestek. Ona potem uczyła w Radgoszczy i nie żyła zbyt długo.

***

Dyrektorem szkoły był p. Smyrski, języka polskiego uczyła p. Piwońska, matematyki p. Tutaj, muzyki p. Orłowski, rysunek i prace- techniczne p.Tyszarski Tadeusz, jezyka angielskiego p.Śmigielski, psychologii i pedagogiki p. Kubica, śpiew-chór p. Sobczak, było jeszcze przysposobienie wojskowe, historia, geografia, ale nie pamiętam nazwisk profesorów.
Żywienie było zbiorowe, wspólne posiłki podczas których uczono nas przestrzegania dobrego zachowania.
Z nauką wszystkich przedmiotów nie miałam trudności. A z przygód to pamiętam szczególnie jedną: Profesor Tyszarski był naszym wychowawcą. Był to człowiek w średnim wieku, po przeżyciach w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Był pedantem w każdym calu, ale lepiej go było nie denerwować. Zapamiętałam pierwszą lekcję rysunków. Był rysunek dowolny - każdy mógł narysować co chciał. Pewnie te rysunki dawały mu obraz uzdolnień swoich wychowanków. Ja będąc Zalipianką postanowiłam zaprezentować sztukę ludową Zalipia. Namalowałam duży kwiat zalipiański i wiem, że Curyłowa – nestorka sztuki ludowej Zalipia pochwaliłaby mnie za to. Moja siostra Zosia brała udział w konkursach i zajmowała dobre miejsca. Później na konkursach zajmowała nie pierwsze miejsca tylko SPECJALNE.. Będąc jeszcze w domu Zosia pozwalała mi malować na piecu, czy nawet ścianie mniej widocznej. Wydawało mi się więc, że tu gdzie p. Sobczak i inni chcieli propagowac polskość na Ziemiach Odzyskanych, ja mam okazję pokazać, że w tej Polsce isnieje też ZALIPIE.
Namalowałam więc bukiet i czekałam na laury. Profesor obejrzał i mowi -„A to co za nowy pies?Gdzie to pani (tak mówił wszystkim dziewczynom) widziała takie kwiaty? Przekreślił i napisał –NIEDOSTATECZNIE.
Tu zakończyła się moja pasja sztuką ludową. Profesorowi nie miałam tego za złe, bo zaraz po wojnie Zalipie nie było jeszcze słynne. Dopiero w latach późniejszych - poprzez konkursy Zalipie stało się sławne nie tylko w Polsce, ale i za granicą.. Może gdybym była próbowała wyjaśnić tą sprawę panu profesorowi, koniec byłby dla mnie szczęśliwszy.
Więcej już tego nie robiłam, a profesor – jako nasz wychowawca mnie polubił, czego dowodem było to, że czasami zabierał nas do swojego domu do pomocy w wypisywaniu świadectw, czy obliczania rożnych statystyk.

***

U mnie ten rok był bogaty w wydarzenia. Zaraz po tych świętach Wielkanocnych mój Tadeusz dostał wezwanie do wojska.. Mógł się starać o odroczenie ze względu na naukę, ale jego marzeniem było wojsko. W tym czasie mając już za sobą małą maturę mógł w wojsku liczyć, że będzie mógł szybko awansować i dokształcać się.


Nasze rozmowy na temat naszej przyszłości były tematem bieżącym. W maju już nie chodził do szkoły, bo pojechał odwieść swoje rzeczy do domu. Wstąpił również do moich rodziców, by się z nimi pożegnać. Potem przyjechał do mnie, i do woja pojechał z Raciborza..
Pocieszałam się tym, że niedługo wakacje i jakoś to będzie. Zaraz też otrzymywałam listy od niego z wojska.. Wkrótce okazało się, że jestem w ciąży. Ogarnęło mnie uczucie, że z naszej miłości może pozostac niewiele. On w wojsku, szybko zapomni o zapewnieniach... Nic mu nie pisałam na temat ciąży, bo zaczęło mi przychodzić do głowy, że teraz to może mnie wyśmiać, może uzna że to nie jego.
W wakacje byłam w domu, wyraźnie przytyłam, ale nikt nie podejrzewał o mojej ciąży.
Wakacje się skończyły i postanowiłam, że pojadę do szkoły. Chodziło mi o to, żeby być daleko od domu i jakoś to będzie. Dalej nic nie wspominałam mojemu Tadeuszowi. Zwlekałam z dnia na dzień i zamierzałam pójść do pracy na terenie Ziem Zachodnich, a co się jeszcze pouczę to wyjdzie mi na dobre. Miałam szansę być nauczycielką - wtedy było dużo nauczycieli niekwalifikowanych.
Byłam szczupła to nie od razu moja ciąża była widoczna.... Mylilam się..., bo nauczycielki już mnie podejrzewały. Korespondencje do nas przychodziły do sekretariatu, a widocznie podejrzewano nas o romans, wiec dyrekcja szkoły bez porozumienia ze mną, wysłała listy do wojska i do mojego domu na określony czas.... Ja o niczym nie wiedziałam i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam Tadeusza tuż pod oknami.... Oczywiście robił mi wymówki, jak mogłam mu nie wierzyć, itd... Za jakieś pół godziny zjawił się tata, ale Tadeusz zagrodził mu drogę i prosił o rozmowę - tylko oni w cztery oczy... Potem przyszli obaj do mnie i kazali mi się spakować. Okazało się, że Tadeusz miał tydzień wolnego i w tym czasie chciał załatwić ślub. Tatę prosił, żebym nie miała żadnych wymówek, lub podał propozycję, że może mnie wziąć do Toni do swojej siostry Balbiny.
Zaraz też wyjechaliśmy pociągiem. W czasie podróży, Tadeusz ustalił z tatą, że on nie wysiądzie w Oleśnie, tylko pojedzie do Mędrzechowa, by powiadomić swoja rodzinę.
To był piątek, a w sobotę trzeba było iść na zapowiedzi i prosić o wszystkie trzy zapowiedzi naraz. .. Na to trzeba było zgody biskupa. Pożyczył więc sobie rower od szwagra i pojechał do Tarnowa po zgodę. W niedzielę zabrał mnie do Toni, bo w poniedziałek miał być ślub...
Ślub był skromny: dwie dróżki i dwóch dróżbów oraz najliższa rodzina. Było jednak grane.
Muzyka była u Woziwody.
W środę Tadeusz musiał wracać do woja....




***

Za dróżkę była jako pierwsza Kloczkowska z Samocic od babci Tadeusza, drugą dróżką była Saletnikowna z Toni – sąsiadka, a dróżbami byli Staszek Kaczówka z Toni i Henryk Czupryna z Bolesławia - najlepsi koledzy Tadeusza. Była Balbina z Walerkiem, Franek- brat z żoną, mój szwagier Kazik z Zosią i Rozia – siostra z mężem Staszkiem, jak również Zagraniczni.
Wtedy była taka moda, że na wesele mogli też przychodzić postronni, czyli nie zapraszani, ale pozwalano im sobie zatańczyć.
Henryk śpiewał dużo i coś tam przyśpiewał podstronnym co ich obraziło. Postanowili go pobić. Doszło do szarpaniny i oczywiście mój mąż i Franek Zagraniczny pogonili ich daleko.

Dalszy ciąg mojego życia był w domu rodzinym. Porodu spodziewałam się z początkiem stycznia, ale okazało się, że 22 grudnia/1948 już miałam córeczkę. Mąż dostał urlop na Nowy Rok i wtedy też były chrzciny. Za kumę była Zagraniczna Maria, a za kuma szwagier Kazik Bochenek.. Jeżeli chodzi o wybór imienia, to ja od chwili porodu planowałam imię Ewa, bo zaraz była Wigilia. Mąż z kolei wolał Krysia i tak zostało, a na drugie imie - Maria, jako imie matki i chrzestnej matki.
Mnie brakowało pół roku do ukończenia Liceum. Mąż załatwił mi dalszy ciąg nauki też w Raciborzu. Trafiłam do jego klasy. Tam była w większości starszyzna - chłopaki z partyzantki, ale było też trochę młodszych. Był tam też nieszczęsny Łazarz.
Miałam taki maleńki pokoik, ale sama mieszkałam. Uczyłam się bardzo dużo, bo zawsze myślałam, że co uszło smarkuli, to nie przystało mężatce..
Ten okres to już były przygotowania do matury. Taki był system, że był egzamin pisemny i ustny z polskiego, i pedagogiki, oraz przedmiot wybrany. Ja wybrałam matematyke, i było nas tylko troje chętnych. Ja matematykę bardzo lubiałam, a przy tym profesor Berger, bo w tym czasie on uczył matematyki - innym już podarował matematyke, mówiąc, że niech się uczą tych przedmiotów, które wybrali, a matematyki naucza się w życiu. Był bardzo zadowolony, że wogóle ktoś wziął ten przedmiot. Na każdej lekcji byliśmy przy tablicy, aby nas dobrze przygotować.
Matura miała być w grudniu... Jakież było zdziwienie, kiedy pewnego razu na lekcje matematyki przyszedł profesor jakiś dziwny. Oświadczył, że - matematyka weszła jako obowiązkowy przedmiot... Padł blady strach - wrzesień - październik nic nowego nie nauczyła się większość. Zorganizował dodatkowe zajęcia, nas też prosił o pomoc w internacie swoim kolegom..
Podczas egzaminu pisemnego posyłaliśmy ściągi gdzie się dało, a na ustnym ja się popisałam - kiedy zobaczyłam na kartce tematy to zamiast iść i jeszcze zastanowić się, powiedziałam, że ja już mogę zdawać. Profesor pękał z dumy, a komisja mi pozwolila iść do tablicy.
Było trzy zadania; rozwiązałam jedno, nawet nie do końca i kazano mi rozwiązać drugie. Zaczęłam i w połowie mi podziękowano, trzecie też zaczęłam i nie pozwolono mi go dokończyć..Tak zakończyła się moja edukacja pedagogiczna.

niedziela, 1 lutego 2009

Początek mojej pracy zawodowej.

Kamiennik

Po zdaniu matury byłam w rodzinnym domu do stycznia, bo wtedy rozpoczynałam moją pierwszą pracę. Według naszych planów ja miałam pracować w jednostce w której służył mąż. On był w szkole oficerskiej i złożył w moim imieniu prośbę o zatrudnienie mnie w tej jednostce. To były czasy zaraz po wojnie i potrzeba było uzupełniać wykształcenie wśród wszystkich grup społecznych, a w wojsku w szczególności. Okazało się, że nasze marzenia spełzły na niczym.
Mąż, będąc w szkole otrzymał list od ciotki z Ameryki i 2 dolarki. Dziwne, bo właściwie nigdy nie korespondowali wcześniej. To nie spodobało się ówczesnej władzy i efektem tego było skreślenie go ze szkoły. Wrócił do jednostki i szybko minęła jego chęć bycia w wojsku zawodowym.
Trzeba było też podjąć decyzję o moim zatrudnieniu. Moje Liceum podlegało pod Śląskie Kuratorium Oświaty w Katowicach. Ponieważ nie płaciliśmy nic za naukę, wiec obciążono nas obowiązkiem odpracowania trzy lata na Ziemiach Zachodnich.
Pojechałam do Kuratorium i tam miałam do wyboru trzy powiaty: Pszczyński, Raciborski i Grodkowski. Pomyślałam – pszczyński trochę znam, bo tam nieraz jeździliśmy z występami. Raciborski to dość dobrze znałam, bo tam się uczyłam i tam najwięcej jeździliśmy z programami na rożne akademie. O Grodkowie nigdy nie słyszałam - więc postanowiłam go wybrać.
Trzeba było z kolei jechać do Grodkowa i tam ustalić moją placówkę. W inspektoracie szkolnym pracował pan, który wcześniej był naszym kierownikiem praktyk pedagogicznych. Poznał mnie i przyjął bardzo serdecznie. Zaproponował mi otwarcie nowej placówki – zachwalał jak tam jest pięknie, ludzie nie mają jeszcze szkoły, to przyjmą mnie serdecznie itd., ale ja się uparłam, że nic nie umiem, nie dam sobie rady, a wogóle to chcę iść do szkoły gdzie jest dobry kierownik, bo samodzielnie nie dam sobie rady. Obiecywał, że mi pomoże tą szkołę zorganizować i na początku pomoże mi we wszystkim. Ja upierałam się na swoim. Zaproponował mi więc – jak chciałam szkołę z bardzo dobrym kierownikiem.

***

Wytłumaczył mi jak tam dojechać, bo okazało się, że tam nie ma żadnych środków komunikacji i mogę z Otmuchowa zabrać się z mleczarzem do Karłowic Wielkch, a tam jest młyn to zawsze są ludzie z rożnych stron, to i z Kamiennika na pewno ktoś będzie i mogę się zabrać..
Wróciłam więc do domu (Zalipia) by z całym ekwipunkiem wyjechać na pierwszą swoja placówkę w KAMIENNIKU.
Z Tarnowa jak zwykle nic się nie zmieniło - jechałam wagonem- nazywaliśmy go bydlęcym, gdzie nie było na czym usiąść - może tłok był już mniejszy.
W Katowicach przesiadka już do normalnego pociągu w kierunku Wrocławia.
Ja miałam wysiąść w Otmuchowie i iść na określone miejsce, gdzie rano miał być umówiony mleczarz, który miał mnie zabrać do Karłowic.
Jechałam nocą – od Nysy było już mało ludzi w pociągu. Pytałam konduktora czy jeszcze daleko do Otmuchowa - powiedział, że jeszcze daleko...
Okazało się, że nie było to bardzo daleko. Pociąg się zatrzymał i stanął na dość długo. Ja wyglądam, ale jest ciemna noc i nic nie było widać. Dopiero jak ruszył zobaczyłam, że to właśnie był Otmuchów.
Ponieważ był to pociąg przyspieszony, więc najbliższą stacją na której się zatrzymywał był Paczków. Nie miałam innego wyjścia – jechałam do Paczkowa. Gdy tylko wysiadłam, pytam konduktora, kiedy najbliższy pociąg jedzie do Otmuchowa? Pokazał mi daleko stojący pociag, który ma za chwilę odjazd. Jak pech, to pech - kiedy byłam tuż, tuż – odjechał... A następny był rano, kiedy mój mleczarz już dawno był w terenie. Uznałam, że przecież mogę pojść po torach i do rana zajdę... .
Był styczeń – śniegu nie było zbyt wiele. Ja z moim wianem w walizce ruszyłam w turne... Do rana doszłam do celu , ale okazało się, że mleczarz czekał godzinę i dalej nie mógł , więc odjechał.
Poradzono mi , że teraz jest już dzień to jadą rożne furmanki – szczególnie te do młyna w Karłowicach. Poszłam więc na stopa i pomału dostałam się do młyna. Tam poszłam na plac i szukałam Kamiennika. Nie było nikogo, ale ja już pytam, czy ktoś jedzie w stronę Kamiennika. Zgłosił się ktoś z Zurzyc i mówi, że to jest blisko - około 3 km. i może mnie zabrać. Okazało się, że był to ojciec dzieci, które chodziły do szkoly w Kamienniku i zawiózł mnie już do szkoły w KAMIENNIKU.

***
Kamiennik to miejscowość w powiecie Grodków, siedziba gminy. Gdy dotarłam wreszcie do Kamiennika, byłam zmęczona do granic wytrzymałości, ale szcześliwa, że jestem u celu. Przyjechałam z kilkugodzinnym opóźnieniem i już na mnie nikt nie czekał. Podobno na mój planowany przyjazd była zebrana grupa młodzieży szkolnej, ale to już przecież było w godzinach przedwieczornych.
Powitał mnie natomiast kierownik szkoły pan Bara Kazimierz i jego żona nauczycielka oraz dwie córeczki..Przyjęli mnie bardzo serdecznie, nakarmili i pokazali moje mieszkanie. Chcieli mnie zatrzymać na pierwszą moją noc, ale ja pragnęłam już odpocząć na swoim.
W tej szkole na parterze mieściły się sale lekcyjne - cztery duże sale, a na piętrze jedną połowę zajmowało mieszkanie kierownika szkoly, a w drugiej była kancelaria i jedna klasa oraz moje mieszkanie.
Moje mieszkanie składało się z dwóch pokoi, kuchni, spiżarki i łazienki. Mieszkania były umeblowane. W sypialni było podwójne lożko, psycha, i dwie szafki nocne. W pokoju stół owalny, cztery krzesła, kanapa i maszyna do szycia. W kuchni był stół i taborety oraz duży kredens kuchenny, w spiżarce półki, a w łazience wanna i piecyk węglowy z którego była ciepła woda.

Byłam szczęśliwa, że to już koniec moich trudności, ogromnie zmęczona i pragnęłam się jak najszybciej położyć. Spałam całą noc i do wieczora następnego dnia. Gdzieś koło południa próbowano mnie zbudzić na obiad, ale bez skutku, bo od mojej sypialni odgradzała mnie kuchnia i pokój.
Wieczorem żona kierownika weszła do kancelarii, którą graniczyła tylko ściana od mojej sypialni, więc można mnie było obudzić. Zabrali mnie do siebie na posiłek i niedługo poszłam znowu spać.
Dobrze, że do rozpoczęcia nauki było jeszcze parę dni, więc mogłam wypocząć.
Oprócz kierownika i jego żony był też zatrudniony młody nauczyciel Edward Drosik..
Mnie przydzielono na Radzie Pedagogicznej wychowawstwo klasy siódmej (ósmych jeszcze wtedy nie było), wszystkich przedmiotów po trochu i miałam zorganizować drużynę harcerską.
***
Przydzielono mi wiele przedmiotów, ale byłam bardzo zadowolona. Nie żałowałam tej decyzji, że ja chcę iść do szkoły, gdzie jest dobry kierownik, bo ja jeszcze nic nie umiem.
Podstawowym obowiązkiem było pisanie konspektów do każdej lekcji. Codziennie miałam 6 lub czasami 7 lekcji i miałam zorganizować drużynę harcerską. Konspekty miały być dokładne – temat, wszystkie trzy cele i cały tok lekcji. Każdego dnia przed godziną ósma, trzeba było się zgłosić u kierownika, żeby zobaczył konspekty i podpisał lub miał zastrzeżenia i było wtedy trochę nieprzyjemności. Nie miałam z tym żadnego problemu, a pisanie konspektów obowiązywało jeszcze do lat siedemdziesiątych.
Drużynę Harcerską zorganizowałam, a ponieważ w Liceum należałam do harcerstwa, więc nie miałam też trudności w prowadzeniu drużyny.
(na zdjęciu po lewej stronie - to ja)


Harcerki - Maria i Frania

Moja klasa siódma, była specyficzna pod względem wieku uczniów..Niektórzy mieli po 18 lat i nie mieli obowiązku chodzić do szkoly. Ale jeżeli chcieli iść dalej do szkół średnich, to musieli mieć ukończoną szkołę podstawową.
Zaraz też zauważyłam pary, które ze sobą romansowały, ale to było dla nich zabronione, groziło wyrzuceniem ze szkoły. Pamiętam Radę Pedagogiczną, gdzie omawiano też ten temat i pytano mnie, czy nie zauważyłam czegoś... Oczywiscie zaprzeczyłam...
Ja między nimi byłam jak młodsza siostra. Pewnego dnia miałam lekcję chemii w klasie siódmej. Moja sala była tuż koło wejścia. W pewnym momencie podjechał pod szkołę motocykl i za chwilę otwarły się drzwi i wszedł jakiś pan. My wszyscy staliśmy koło stolika, bo obserwowaliśmy jakąś reakcję chemiczną. .. Nieznajomy pan zapytał: A gdzie macie nauczyciela? Wszyscy na mnie spojrzeli, a ja pewnie byłam czerwona i mówię - to ja.... Był to inspektor szkolny. Przytulił mnie do siebie i ucałował w czoło, zaśmiał się i przeprosił. Ta reakcja chemiczna udała się w dwujnasób.

***
A co słychać u mojej Krysi?
Od grudnia 1948 roku do września 1949 roku byłyśmy razem w domu moich rodzicow. Była jedynym pupilkiem, wszyscy ją kochali, dziadek Filip wyśpiewywał kołysanki. Nie wiem skąd znał tyle, ale bardzo lubił usypiać Krysię i głośno zawodzić ulubione kołysanki. Co dwa lub trzy miesiące odwiedzał nas mąż. Często miał urlopy - przepustki i na tydzień lub dwa przyjeżdżał do nas. Tacie przywoził papierosy, które otrzymywali w wojsku, a ponieważ nie palił, więc zbierał i kiedy przyjeżdżał na urlop to przywoził.
Krystynka była dziekciem bardzo spokojnym i wesołym. Uwielbiała bawić się z kotkiem, pieskiem. Piesek udawał, że ją gryzie, a ona tego właśnie chciała i mówiła: Ciucia ujad Cisie - tak się sama nazywała.
Dosyć wcześnie umiała mówić i buzia jej się nie zamykała. Miała swoją kołyskę, którą jej zrobił dziadek Filip. Starał się by zawsze w niej było świeże łąkowe sianko.. Mąż przysyłał też z wojska zdjęcia, a Krysia je lubiała oglądać i zawsze wśród żołnierzy rozpoznawała swojego tatę..
We wrześniu 1949 roku musiałąm jechać do szkoły, a Krysia została u rodzicow. Nie było innej rady..

***
Moją pracę w Kamienniku wspominam bardzo pozytywnie. Kierownik Bara był wspaniałym szefem, jego żona też bardzo mądra i wyrozumiała pani. Nigdy nie miałam żadnej negatywnej uwagi ze strony kierownika.
Miałam wreszcie swoje pieniądze i to bardzo duże, tylko niewiele warte. Zasadnicza moja pensja wynosila 12 800 zł., do tego dodatek za wychowawstwo, godziny nadliczbowe i ryczałt za prowadzenie harcerstwa w kwocie 6 ooo zł.- co w sumie dawało około 20 ooo złotych.
Wtedy była tak duża recesja, że pamiętam, gdy pojechałyśmy z panią Barową do Grodkowa, to na same lody przepuściłyśmy po 3 ooo złotych.
Kiedy po raz pierwszy do Kamiennika miał przyjechać na urlop mój maż, kupiłam sobie nowy kostium za przeszło 20 000 zł. i byłam z niego bardzo dumna. Kiedy jednak przyjechał mąż, to mi powiedział - " Nie chodź w tym wiecej".
On miał z czasów kawalerki ubranie z bielskiej wełny - popielate, więc materiał mojego kostiumu wyglądał nieciekawie.
Mąż przyjeżdżał do mnie co 2-3 miesiące. Jeżeli miał urlop dłuższy niż tydzień to najpierw jechał do Zalipia do rodziców i Krysi, a potem z wiadomościami i wałówką do mnie.
Kiedy jego marzenia o zostaniu w wojsku na zawodowego spełzly na niczym, planował iść do milicji. Kierownik Bara chciał go jednak koniecznie utrzymać w zawodzie nauczycielskim. Tylko jednej klasy mu brakowało, żeby być nauczycielem kwalifikowanym. Zachęcał go przy każdej okazji. Zdarzało się, że niekiedy proponował mu iść na lekcje za mnie, a ja mogę w tym czasie zrobić obiad.
***
Nie trzeba było długo go namawiać – zgodził się..
Mąż wrócił z wojska w październiku 1950 roku. Zaraz też kierownik zadbał o to, żeby go zatrudnić. Pojechali do Inspektoratu w Grodkowie i wrócili z pozytywnie załatwioną sprawą. Chcieliśmy od razu zabrać Krysię do siebie. Uzgodniliśmy z rodzicami, żeby nas na święta odwiedzili i przywieźli z sobą Krysię. Tak się też stało. Obydwoje moi rodzice i Krysia przyjechali do nas.
Rodzice obawiali się najbardziej – co będzie, bo Krysia jest przyzwyczajona do smoczka, a smoczek zginął w podroży. Kupiliśmy nowy, ale nie pokazywaliśmy jej i bez problemów –uznała, że zginął w pociągu.
Ja miałam już wtedy tylko sam etat - bez nadliczbówek i kierownik tak nam zorganizował lekcje, że zawsze albo ja albo mąż mieliśmy wolne, żeby być z Krysią... Niedługo zaczęła chodzić z nami na lekcje. Bardzo lubiała pisać, rysować. Jeżeli dostała zeszyt i kredki, to miała zajęcie i przyzwyczaiła się, że trzeba być cicho. Z chwilą dzwonka zeskakiwała z ławki i przychodziła do mnie.
W maju 1951 roku kierownik Bara przeniósł się do pracy w Inspektoracie, a nam załatwił placówkę samodzielną - były to Brzeziny.

***
Wakacje w 1951 roku spędziliśmy u rodzicow. Mąż jako nauczyciel niekwalifikowany musiał przez miesiąc lipiec wziąć udział w zajęciach tzw. Komisji Rejonowej w Głogówku. Ja byłam w ciąży - o przyjście na świat poprosił Wiesio.
Planowana data porodu, to był 10 lipiec. Ustaliliśmy więc, że mąż pojedzie na rozpoczęcie roku do Głogówka i za parę dni przyjedzie, aby zająć się sprawą porodu. Pojechał w niedzielę 1 lipca, a mnie w tym samym dniu chwyciły bóle porodowe. Tata zaprzęgł konia Dasa Gidrana i zawiózł mnie do Dąbrowy Tarn. na porodówkę. Czekał w Dąbrowie aż Wiesio raczy przyjść. Było to 2 lipca 1951 roku. Tata nie posiadał się z radości... Zawsze marzył o synu, ale los dawał mu córki, trzy corki. Prawdopodobnie kiedy ja się urodziłam uważał mnie za syna i wiem, że zawsze miał dla mnie łaskawsze serce.
Postanowił nie depeszować do Głogówka - niech sobie młody tata nie przerywa nauki, dziadek jest po to, żeby się zająć wnukiem. Dziadek więc zapisywał noworodka w Urzędzie Stanu Cywilnego w Dabrowie i przy tej okazji zakradł się błąd w tożsamości Wiesia. Tato pamiętał, że mąż przed swoim ślubem dowiedział się po raz pierwszy, że jego pierwsze imię to Stanisław, a drugie - Tadeusz, ale rodzice wołali go Tadeusz, i tak był zapisany w szkole i nawet w dowodzie osobistym miał wpisane imie Tadeusz. Mój tata to sobie zapamiętał i chcąc uniknąć tego błędu, zapisał wnuka jako syn Stanisława. Nikt na to nie zwrócił uwagi i tak już pozostało do dnia dzisiejszego. Nawiasem mówiąc ten błąd przydał się Marianowi, kiedy się starał o wyjazd do USA…
Wiesiu został więc usynowiony przez dziadka, co owocowało już chyba do końca życia taty.
Kiedy wróciłam z porodówki, też uznałam, że szkoda przerywać nauki męża – niech będzie już do końca.
Po przyjeździe odbyły się dosyć huczne chrzciny. Za chrzestną była moja siostra Zosia, a chrzestny - Franek – brat męża. Gorzej było z imieniem, bo ja od początku kontaktowałam się z synkiem jako Henio, a mąż chciał mieć - Wiesia. Też był uradowany, że ma syna, więc ustąpiłam i został Wiesławem – Henrykiem.
Pod koniec wakacji wraz z całą rodzinką w powiększonym składzie pojechaliśmy do BRZEZIN jako do naszej nowej – samodzielnej placówki.
W papierach ja byłam kierownikiem, bo mąż nie miał jeszcze pełnych kwalifikacji, ale to była sprawa między nami i Inspektoratem - w środowisku wszyscy wiedzieli, że mąż jest kierownikiem..... .

***
Pod koniec sierpnia 1951 roku odbyliśmy długą drogę z rodziną w pełnym składzie, a więc : my obydwoje z mężem i nasze dzieci - Krysia i Wiesio.
Jechaliśmy pociągiem, upał był wielki. Ja już wtedy nie karmiłam piersią Wiesia. Nie miałam pokarmu i jeszcze w Zalipiu za namową wszystkich zaczęłam dokarmiać Wiesia mlekiem krowim. Zabrałam zapas pokarmu na drogę, ale podczas takiego upału bałam się, że może być już nieświeże. W Katowicach na stacji kolejowej poszłam do Kolejowej Izby Dziecka (tak się to nazywało) i zaopatrzyłam się w pokarm na dalszą wędrówkę.
Dojechaliśmy do Skoroszyc. To była ostatnia stacja kolejowa w drodze do Brzezin - naszej nowej placówki. Tam mąż zamówił furmankę, bo do Brzezin było jeszcze 5 km. W Brzezinach czekało na nas przygotowane mieszkanie i woźna. Widziała, że mamy małe dzieci, więc poszła do najbliższych sąsiadów po mleko. To byli Jaguszowie - bardzo serdeczni ludzie, z którymi przyjaźniliśmy się do końca naszego pobytu. Pani Jaguszowa nakarmiła nas wszystkich i zaoferowała codzienne mleko dla dzieci, które sama przynosiła. Dla Wiesia zaraz z mężem przytargali kołyskę, drewnianą, wysłaną siankiem.
Mieszkanie było na parterze szkoły. Były dwie klasy lekcyjne po jednej stronie, a po drugiej nasze mieszkanie - dwa pokoje i kuchnia, w podworzu wygódka i budynek gospodarczy.
Za kilka dni mieliśmy już kilka kurek w kurniku, a nieco później kozę na mleko dla dzieci. Nasza koza to był okaz - dwa razy dnia dawała po 2 litry mleka.

***

Brzeziny

Tu było ładnie, chociaż z początku bałam się sama zostawać, bo granicą pomiędzy szkołą a kościołem oraz cmentarzem był tylko parkan, a ja zawsze bałam się duchów. Brzeziny to była wioska po-niemiecka, gdzie zamieszkiwali wysiedleni z Ziem Wschodnich i górale - szczególnie z Nieledwie i Milówki powiatu Żywiec.
Wszystko byłoby dobrze, ale tu zaczęły się nasze kłopoty zdrowotne. Wiesio miał po tej podroży nadal biegunkę i po paru dniach trzeba było jechać do lekarza. Najbliższy ośrodek zdrowotny to był szpital w Nysie - odległy o 20 parę kilometrow. W Brzezinach była tzw. Spółdzielnia Produkcyjna, która zrzeszała sześciu członków. To byli ludzie ze Wschodu. Wtedy była nagonka na tworzenie takich spółdzielni rolniczych na wzór kołchozów radzieckich. Był to areał około 500 ha ziemi, budynek na biura i budynki inwentarskie, gdzie chodowano bydło, trzodę chlewną i koniki. Konie były ciężkie, te pogrubionej rasy - olbrzymy. Było też kilka koni normalnych i jedna klacz - Psujka, która słuchała kogo chciała, a resztą się nie przejmowała. Po prostu stała w miejscu i chociaż dostawała nieraz baty, fikała, kopała, ale z miejsca nie ruszyła. Wspominam o niej , bo ona później była do naszej dyspozycji, gdyż polubiła się z moim mężem i nie było z nią żadnych kłopotów..
Ta właśnie Spółdzielnia zorganizowała nam wyjazd do Nysy do szpitala. Oczywiście mąż powoził. Skąd ta przyjaźń konia z człowiekiem?
Do szpitala pojechaliśmy wszyscy tzn. my i obydwoje naszych dzieci: Wiesio jako chory i Krysia, bo nie chciała zostać sama z obcymi sobie ludźmi..
Lekarze orzekli, że Wiesio musi zostać w szpitalu. To był szok, a w dodatku jeszcze doszła inna niespodzianka... Mąż często zwracał uwagę na Krysię, że lubi stawać w pozycji wygiętej i mówił nieraz, że może jej potrzebne są jakieś ćwiczenia, żeby poprawiła sylwetkę. Teraz miał lekarzy, więc przedstawił swój punkt widzenia. Lekarz obejrzał, kazał się przejść kilka razy, potem przebiec, zawołał jeszcze dwóch innych lekarzy i orzekli, że to jest coś znacznie poważniejszego niż brak odpowiednich ćwiczeń - to jest obustronne zwichnięcie stawów biodrowych i musi zostać w szpitalu... To był dla mnie – dla nas okropny szok. Przyjechaliśmu z naszymi dziećmi, a wracamy do domu sami. Tego nie da się opisać i nikt kto nie przeżył podobnej sytuacji nie może sobie tego wyobrazić..

***
Chociaż chciałabym opisać moje przeżycia z tego okresu to nie jestem w stanie. Życie bez dzieci - to było nie do wytrzymania. Odwiedzaliśmy w szpitalu nasze dzieci prawie codziennie, bryczka i nasza „Psujka”. Po miesiącu Wiesio wrócił do domu, ale Krysia została na operację - to nie była krwawa operacja tylko odpowiednie ustawienie stawów biodrowych i założenie gipsu, który był założony od pasa do stóp i tylko końce paluszków było widać. Tak miało być przez 6 miesięcy, ale po 3-ch miesiącach trzeba było zmienić gips... To był fatalny widok - dziecko rozłożone na żabkę, unieruchomione i bezbronne. Pamiętam – kiedy odwiedził nas tata i wujek Felin Kloczkowski to robili nam jeszcze do tego wymówki, że trzeba było nie zgadzać się na takie leczenie, ale wtedy nie było innego wyjścia, a ich uwagi dodawały cierpienia.
W szkole pracowaliśmy tylko we dwoje i gdyby nie choroba dzieci wszystko byłoby dobrze. W budynku były dwie sale lekcyjne i mieszkania nasze oraz poddasze tj. dwa małe pokoiki, które nie zamieszkiwaliśmy.
Ja miałam tylko godziny obowiązkowe i do tego zniżkę 2 godziny za kierownictwo, a mąż resztę. Jeżeli chodzi o stronę materialną, to był to bardzo trudny okres czasu. Wsponinałam, że moja pierwsza pensja wynosiła 12 000 złotych, a z dodatkami to ja miałam przeszło 20 000 złotych. Lecz będąc jeszcze w Kaminniku, kiedy mąż wrócił a wojska, była wymiana pieniędzy. My nie mieliśmy żadnej nadwyżki, ale pomagaliśmy wymienić tym, którzy mieli więcej niż wskazywał limit do wymiany. Po wymianie moja pensja wynosiła 450 złotych, a męża 430 złotych. Wszystko było bardzo drogie - żywność, ubrania. Gdyby nie pomoc Spółdzielni i miejscowych ludzi byłoby nam bardzo trudno. Rodzicom nie mówiliśmy o tym, bo byliśmy na swoim i trzeba było tak gospodarowac funduszem na ile nas było stać. Mąż pomagał spółdzielni w pracach biurowych, a w zamian od nich mieliśmy np. ziarno dla naszych pięciu kur, sianko dla wspaniałej kozy i niedługo dostaliśmy parę prosiąt i karmę dla nich.
Wiesio był już zdrowy, tylko Krysia - to była sprawa przewlekła.. .
Moje zdrowie też było coraz gorsze – boleści brzucha, ataki nasilały się i często zabierała mnie karetka do szpitala do Nysy. Poznałam wtedy smak jak czuje się człowiek w karetce, kiedy sanitariusze sobie żartują, a ty człowieku zwijaj się z bólu. Zwykle po paru dniach mąż zabierał mnie do domu, a po pewnym czasie znowu jazda erką. W końcu okazało się, że mam wrzód na dwunastnicy. Ponieważ ja byłam bardzo szczupła, więc podejrzewano mnie raczej o płuca. W końcu miałam mieć prześwietlenie żołądka, ale ja byłam już w takiej kondycji, że nie potrafiłam stanąć na czas zdjęcia, a musiałam stanąć o własnej sile..Byłam wtedy w szpitalu dłuższy czas - chyba więcej niż mniesiąc. Krysia w tym czasie też była w tym samym szpitalu. Nie zawsze byłam a stanie ją odwiedzić. Wiesia zabrała p. Jaguszowa do swojego domu. Kiedy już była dla mnie diagnoza - wypisano mnie ze szpitala i razem z Krysią wróciłyśmy do domu.
Zaraz też chciałam mieć i Wiesia w domu. W tym czasie i po tej jego wcześniejszej chorobie zauważyłam u Wiesia łuszczącą się skórkę na całym ciele. Nawet zazdrosne sąsiadki próbowały mi wmówić, że to pewnie Jaguszowa sparzyła dziecko w kąpieli, ale to nie było to - to był początek jego choroby, którą od razu uznano, że jest nieuleczalna, ale zdrowiu nie szkodzi i przy odpowiedniej pielęgnacji jest mało widoczna.
Ja na moje wrzody dostawałam zastrzyki, a potem jeszcze dostawałam francuzkie od brata wujka Felka z Francji. Żywność była na kartki, ale w wiejskich sklepach ani połowę produktów nie można było dostać, reszta przepadała. Później mąż dostał posadę w Grodkowie w Związku Nauczycielstwa Polskiego i wtedy kartki rejestrował w Grodkowie, więc można je było wykorzystać w całości. .

***

W Brzezinach byliśmy prawie dwa lata. Leczenie Krysi nadal trwało, zmiany gipsu – potem uczenie się od nowa chodzenia, bo po zdjęciu gipsu nożki były elastyczne i trzeba było próbować stawać na nożki, siedzieć samodzielnie i uczyć się chodzić jak niemowlę, tylko wszystko w przyspieszonym tempie. Okazało się jednak, że leczenie gipsem, trwającym w sumie półtora roku nie dało żadnych efektow.. Konieczna była operacja chirurgiczna, a takiej w Nysie nie można było zrobić.
Pisaliśmy do różnych klinik, ale wszędzie były kolejki na dwa, trzy lata czekania. Czas naglił, bo zbliżał się obowiązek szkolny i chcieliśmy, żeby Krysia mogła iść do szkoły w normalnym czasie... Gdzie ja nie pisałam? Wszedzie jedno - kolejka. Dopiero napisałam rozpaczliwy list do "Przyjaciółki" i ta pomogla nam w załatwieniu miejsca w Bytomiu.
Ja z moim zdrowiem nadal miałam problemy. Pomogła mi w tym pewna pani za Wschodu - to była taka zielarko-medyczka ludowa. Ona mi zaoferowała pomoc. Po jej diagnozie okazało się, że ja po porodzie Wiesia miałam nieprawidłowo ulożoną macicę. Jej zdaniem – powinna być odczuwalna w okolicy pępka, a ja miałam pod żebrami prawej strony. Masowała mi więc brzuch i kiedy jej się udawało ściągnąć ją na swoje miejsce, bandażowała mnie i trzeba było leżeć do drugiego dnia. Następnego dnia uciekała na stare miejsce i znowu trzeba było powtarzać zabieg jeszcze parę razy. Powiedziała, że teraz dobrze by zrobiła ciąża.
Tak się też później stało. Jeszcze w Brzezinach urodził się Marian.
Marian urodził się 22 czerwca 1952 roku. Był zdrowym, bardzo spokojnym dzieckiem. Wiesiu bardzo go lubiał. Chętnie stawał koło wózka i głaskał go po buzi.
Ale najpierw o chrzcinach Mariana. Postanowiliśmy urządzić chrzest za tydzień po jego urodzeniu. Zaplanowaliśmy, że za chrzestnych będzie Balbina, siostra męża i Franek – brat męża. Tak też poszły zaproszenia. Wtedy zeszli się razem – tata, wujek Felin i Franek, i orzekli, że chcemy ich nabrać, bo byli w maju właśnie w trójkę i nikt nic nie zauważył, a nawet Franek po kryjomu zapytał, czy mi czasami „coś nie jest”. Mąż się roześmiał i odpowiedział — skąd?
Ja przecież byłam już w ósmym miesiącu ciąży... Postanowili, że nikt nie przyjedzie, bo może rzeczywiście później trzeba będzie jechać na prawdziwe chrzciny... .
Nadeszła niedziela – czas chrztu, który miał się odbyć w Skoroszycach, a gości Nie Ma. Mąż swoją bryką i – sójka wyjeżdżał do pociągu i nikogo nie było. Wracając pusto od pociągu wstąpił do Staszka Białasa, naszego już zaprzyjaźnionego pana i do sołtysowej żony- Litwinowej, i zaprosił w kumy, bo chrzest nie może czekać... Byli zaskoczeni, ale nie odmówili, i tym sposobem Marian ma chrzestnych w Brzezinach.
Chrzciny zatem były trzy dni, bo pierwszy to myśmy przygotowali, a na drugi dzień powtórzyła chrzestna, a na trzeci – chrzestny... Nie było wtedy mody na prezenty.
Niedługo po chrzcinach Maniuś - bo tak go nazywaliśmy, stał się niespokojny, co się nie zdażało wcześniej. Okazało się, że Wiesiu z miłości do braciszka usiadł sobie na beciku i tak mu było wygodniej go głaskać. Jednak jego brzuszek nie wytrzymał ciężaru starszego brata i dostał przepuklinę. Lekarz poradził, że operacji nie można wykonać wcześniej niż po 6-ciu miesiącach. Jeżeli nie będzie płakał to może mu to samo przejdzie.
Tym sposobem Wiesiu trafił do dziadków do Zalipia, a Maniuś był spokojny i po pół roku, kiedy pojechaliśmy do kontroli, okazało się, że jest całkiem zdrowy.....

***

Ja nadal miałam problemy ze zdrowiem. Częste wyjazdy do lekarza lub szpitala nie były latwe. Warunki socjalno-bytowe były dosyć złe - żywność na kartki, pensje po dewaluacji złotego były niskie. Pamiętam, że mąż kupił sobie spodnie za całą pensję, i jeden jedyny raz się w nich pokazał - przeskakiwał przez płot, zahaczył o drut, i spodnie rozerwały się od dołu do samaj oszewki. Kosztowały przeszlo 4OO złotych. Gdyby nie pomoc ludzi miejscowych trudno byłoby wyżyć.
Wspominałam już, że w Brzezinach byli ludzie z gór polskich i ze wschodnich ziem – tzw. Kresów Wschodnich, wysiedleni po nowym ustaleniu granic Polski. Rożne też były zwyczaje tych ludzi. Górale żyli bardzo wesoło - przyjęcia, zabawy, śpiewy - trzymali się ściśle swojej grupy. Żyli z dnia na dzień. Kiedy któryś z nich urządzał tzw. świniobicie, to schodzili się wszyscy znajomi i dotąd się gościli, aż na końcu pozostała tylko słonina...
Woźna w szkole była Walkorka - samotna matka wychowująca kilkoro dzieci - wszystkie z wadami umysłowymi. Nic dziwnego skoro stosowała dziwne formy opieki nad nimi. W tym czasie, kiedy myśmy tam byli, miała maleńkie dziecko w wieku naszego Mariana. Raz zapytałam ją kto opiekuje się dzieckiem kiedy ona jest w pracy? Jakżesz byłam zdziwiona, kiedy usłyszałam, że z tym to nie ma problemu -„nagotuję herbatki z konopi i śpi sobie dziecko spokojnie długo aż ja przyjdę". To wyjaśniało rozwuj umysłowy pozostałych dzieci.
W przeciwieństwie do górali – zupełnie inaczej żyli ludzie ze wschodu. Owszem – też lubieli się bawić, ale z umiarem. Mieli też inną praktykę odnośnie np. świniobicia. Zwykle uboju dokonywali w miesiącach późnowiosennych, bo robili przetwory - wekowanie, marynowanie mięs, by mieć co szybko przygotować na posiłki w okresie robót polowych. U nich spiżarnie były pełne słoików, kamionek z marynatami.
Jednak większość stanowili Żywczanie... .

***

Gałążczyce
Gałążczyce to była też wieś w powiecie Grodków, ale o zupełnie lepszym standardzie. Była to piękna wioska, a na szczycie wzgórza królowała szkoła i kościół usytuowane w samym środku wsi, a co najważniejsze – była czynna linia kolejowa o kierunku Grodkow- Strzelce Opolskie. To było okno na świat, które dla nas miało ogromne znaczenie.
Ja zostałam tam przeniesiona od półrocza roku szkolnego 1952/ 53.
Szkoła była też zupełnie inna. Duży budynek piętrowy z zagospodarowaną piękną piwnicą. W piwnicy był piec piekarski o jakim można marzyć, pralnia nareszcie, bardzo duża wanna, gdzie można się było swobodnie zmieścić. Wodę trzeba było grzać w dużym kotle, ale odprowadzenie wody było.
Na parterze było trzy sale lekcyjne i piękne czteropokojowe mieszkanie dla nauczycieli. Mieszkała w nim p. Skorecka z dorosłą panna Aliną.
Na piętrze była kancelaria, mały samodzielny pokoik i mieszkanie dla nauczyciela, czyli w tym wypadku nasze, składające się z trzech dużych pokoi, bardzo dużej kuchni i łazienki. Pokoje były umeblowane.
Ja byłam mianowanym kierownikiem szkoły i do pomocy miałam p. Skorecką jako nauczycielkę. Była to starsza pani, wyraźnie z tzw. lepszego domu, ale bez męża, bo jak sama Alina mówiła – tata z nią nie wytrzymał. Była rzeczywiście dziwną osobą. Miała hysia na punkcie capów. Tak – capów- miała dwie kozy i dwóch capów - jeden powiedzmy normalny, a drugi to zabytek. Miał podobno 1O lat, przepiękne, rozłożyste rogi i piekielnie nie lubił ludzi – oprócz oczywiście swojej pani. Rzucał się na ludzi, na dzieci i nie wolno go było tknąć, bo mialo się wtedy doczynienia z p. Skorecką.
My też przewieźliśmy do Gałążczyc naszą kozę, ale ta była lagodna.
Do konca roku szkolnego ja wytrzymywałam z p. Skorecka, ale ze względu na moje zdrowie ja poszłam na urlop, a mąż wrócił, ale też nie mógł sobie poradzić z tą panią.
Jeżeli chodzi o ludność zamieszkałą w Gałążczycach, to było trochę inaczej niż w Brzezinach. Tu były wyraźne trzy grupy ludzi.
Najwięcej było ze Wschodu, ale z innych terenów niż w Brzezinach. Dużo było rodzin mieszanych tzn. jedno było Ukraińcem, a drugie polskie z Kresów Wschodnich. Małą grupę stanowili górale i była też część autochtonów, to znaczy tych, którzy pochodzili z Gałążczyzn od dawna.
Tu zaprzyjaźniliśmy się z rodziną Czyżewskich. Była to rodzina ze Wschodu, bardzo poważna, bo te rodziny mieszane, to trudno się było z nimi przyjaźnić. Tam było tak, że jak dobrze to dobrze, ale jak się coś nie podobało, to wchodził w grę nóż, siekiera i nie było na to rady.
Ta część ukraińska była bardzo agresywna.
Poza p. Skorecką, pracowało się tutaj nawet nieźle.
Tutaj też w maju 1954 roku urodził nam się trzeci syn - czyli późniejszy Ziutek. Za chrzestnych był Czesław - brat męża i Agnes Prazuch z USA, moja kuzynka, a w jej imieniu trzymała do chrztu nauczycielka, która pracowała na zastępstwie za mnie.
Cały czas kiedy pracowaliśmy na Ziemiach Zachodnich – moi rodzice bardzo chcieli, żebyśmy się przenieśli do pracy bliżej nich. Szczególnie wtedy kiedy miał poważniejszy zatarg ze swoim zięciem Kazkiem... Do tego zdarzenia siostra Zosia z rodziną mieszkali w domu moich rodzicow, ale kiedy doszło do rękoczynu ze strony szwagra, tata wygonił ich z domu.
Właśnie planowana była budowa domu dla nich, bo ten dom był zdaniem taty - dla mnie. Była już postawiona stodoła na nowym placu, i chwilowo oni tam zamieszkali. Za niedługo kupili dom do rozbiórki w Otfinowie i wybudowali dom razem z pomieszczeniem gospodarskim, a stajnia wpuszczona w stodole.
Kiedy minęło trzy lata od mojej matury mogłam się przenieść gdzie indziej niż Ziemie Odzyskane. Był to jednak tylko teoretycznie, bo w praktyce kuratoria nie respektowały tego.
Tata widząc, że nie da się tak szybko załatwić tej sprawy, kiedy był u nas i widział, że mamy kozę, jego ambicja, jako gospodarza nie pozwoliła mu patrzeć na to i przywiózł nam krowę - piękną , zarodową. Zamówili z Frankiem wagon i przywieźli nam krowę. Prawdę mówiąc na kozim mleku wychował się Ziutek i był zdrowy, nigdy nie chorował, a jak zachorował na odrę, to mając 4O stopni gorączki, siedział w łóżeczku i bawił się, podczas gdy Marian mając mniejszą gorączkę - majaczył.
Tata nie ustawał w staraniach o nasze przeniesienie do pracy w pobliże domu rodzinnego. Napisał prośbę do Bieruta, prezydenta Polski i niespodziewanie sprawa została załatwiona po myśli taty.
Tak więc w 1954 roku po wakacjach mieliśmy rozpocząć pracę w stronach rodzinnych.. .. .