Czar Dawnych Lat - wspomnienia..

Czar Dawnych Lat - wspomnienia..
kliknij na zdjęcie, aby otworzyć okładkę książki

SPIS TREŚCI


1. Wstęp
2. Dom Rodzinny-Czasy Babci Teresy-Czasy Drugiej Wojny Światowej
3. Początek mojej nauki i romansu z Tadeuszem
4. Początek mojej pracy zawodowej -Kamiennik, Brzeziny, Gałążczyce
5. Powrót w moje rodzinne strony -Zalipie, Podlipie, śmierć mamy
6. W Dąbrowie Tarnowskiej
*****
Moje Blogi:

Pogaduszki przy herbatce

Moje Cudowne Wakacje - 80th Birthday

Klikaj na rozdział, jeśli wolisz czytać rozdziałami, lub całość w jednym ciągu.

wtorek, 3 lutego 2009

Początek mojej nauki i romansu z Tadeuszem.

W lipcu 1945 roku, Liceum w Dąbrowie Tarnowskiej zorganizowało egzamin dla wszystkich osób, które chciały sprawdzić swój stan wiedzy z tajnego nauczania i samouków.
Tu zaczęły się moje kłopoty. Tata pozwolił mi chodzić na naukę do Zosi, ale liczył na to, że mi to przejdzie i wybiję sobie z głowy naukę.
Trzeba było jechać na egzamin, ale tata nie zgadzał się. Były wtedy perswazje p. Ciołkowskiego ( bo zdanie p Zosi nie brał pod uwagę), tłumaczenia matki mojej koleżanki Zdzisi i perswazje Edwarda. Nic nie pomogło.
Ja popłakiwałam po kątach, ale nie miałam prawa głosu.
W dzień egzaminu Edward podjechał parą pięknych koni i bryczką, zabrał mnie i tatę oraz Zdzisię i p. Ciołkowskiego i pojechaliśmy jednak do Dabrowy na egzamin. Tata miał jeszcze nadzieję, że nie zdam egzaminu i na tym się skończy.
Okazało się jednak, że wszyscy troje zdaliśmy egzamin do klasy III gimnazjalnej. Kiedy wyszliśmy uradowani po egzaminie, tata powiedział, że cały czas marzył, żebym nie zdała egzaminu.
Kim byli moi współkoledzy: Zdisława Wojtyto - moja rówieśnica, przebywała w Zalipiu w czasie okupacji, bo jej rodzice, w właściwie ojciec pochodził z Zalipia, ale od wielu lat pracował na ziemiach wschodnich, a uciekając podczas wojny zamieszkał u brata Jana Wojtyty.
Edward Starodaj pochodzil z Laskówki, ale to był pas przyfrontowy, więc na czas okupacji zamieszkali jego rodzice i on u krewnych Piwowarczyków w Podlipiu. Po zakończeniu wojny rodzice wrócili do domu, a Edward dowiedział się o możliwości uczenia się w Zalipiu, więc pozostał tu do końca w Podlipiu.

I tu zamiast radości było dużo klopotów - tata nie był zadowolony, że zdałam egzamin. Gdy tylko podeszliśmy do niego po egzaminie, rozradowani, my z tego, że zdaliśmy egzamin do klasy III gimnazjalnej, p.Ciołkowski, że ich praca pięknie zaowocowała, lecz tato powiedział, że bardzo by się cieszył gdybym nie zdała, bo miałby spokój.
Edward widząc tą sytuację, probował tlumaczyć i chociaż tata go lubił, to jednak nie zmienił zdania.Edward jeszcze użył innego fortela - w którąś niedzielę zaprosił nas do swojego domu. Jego rodzice mieszkali w takim małym pałacyku, który nie uległ zniszczeniu podczas wojny. Nie wiem kim był jego ojciec , ale napewno należał do tzw.elit. Na zaproszenie pojechaliśmy - mój tata, Zdzisia, mama Zdzisławy i ja. Edward przyjechał po nas swoją bryczką i potem nas odwiózł.
W domu jednak sytuacja była bardzo napięta. Ja prosiłam i płakałam, początkowo po kątach, a później już coraz głośniej i nie tylko w zaciszu domowym.
Kiedy zbliżał się czas rozpoczęcia roku szkolnego, ani ja ani tata nie ustępowaliśmy. Pamiętam dzień, kiedy tata naprawdę zdenerwował się i wygonił mnie krowy paść. To była dla mnie wielka kara, bo nigdy krów nie pasłam. Pasły je moje starsze siostry, a szczególnie ciotka Agnieszka. Pasenie krów nie było łatwe, bo nie pasiono ich na pastwisku, tylko na miedzach, które były wspólne z sąsiadem. Należało upilnować krowę, by skubała trawę tylko na swojej części. Tata dał upust swojej złości, a ja rozpuściłam dudy i zaczęłam bardzo głośno płakać, tak głośno, że sąsiad Wojtek Głód przyszedł do mnie i pytał: Marysiu- czemu ty tak płaczesz? Nic nie odpowiedziałam, trochę może wyhamowałam, ale niedługo tata przysłał mi zmiennika - ciotkę, a ja miałam iść do domu. Poszłam, ale dalej nic się nie zmieniło. Czas upływał nieubłagalnie, a u mnie nic się nie zmieniało.

W sobotę przed rozpoczęciem roku szkolnego szwagier Kazio Bochenek powiedział do taty, że jak tato nie da rady posłać mnie do szkoły, bo jak twierdzi - go nie stać - to on weźmie mnie na swój koszt. .. . Zapadła głucha cisza, na to tata nie mógł sie zgodzić i wobec tego wyraził zgodę.
Trzeba było teraz tylko myśleć co dalej, gdzie jechać. Wtedy ja przypomniałam sobie, zże pani Kozik Stanisława z Tarnowa, kiedy uczyła mnie w podstawówce zawsze mówiła, ze mogę liczyć na zakwaterowanie u Niej, a raczej u Jej matki w Tarnowie. Niewiadomo czemu, ale pamietałam jej adres - Barnardynska 18. Tarnowa nie znałam wogóle. Szwagier Kazik zaoferowal mi, że zawiezie mnie w niedzielę do tej pani.
Przygotowanie było krótkie, bo niewiele miałam do zabrania. Miałam jedną sukienkę oraz granatową układaną spódniczkę i czerwoną bluzeczkę. Bielizna też nie była godna uwagi, buty pożyczyła mi siostra Zosia , bo miała tzw. ślubne buty.
W okresie okupacji chodziliśmy w drewniakach, które nam robił tata. Ja musiałam jakoś wyglądać, więc miałam pożyczone buty, chyba o dwa numery większe, ale były skórzane.
W niedzielę po mszy wybraliśmy się rowerem do Tarnowa. To jest około 30 km od Zalipia. Pamiętam szwagier pytał czy mi nogi nie ścierpły, ale ja myślami byłam już w Tarnowie.
Dobrze, że zastaliśmy p. Kozik w domu, bo nie wiem jak by się to skończyło, gdyby jej nie było - przecież nikt mnie tam nie znał ani ja nikogo. Szwagier odpoczął i pojechał, a ze mną rozmawiała p. Kozik i zapoznała mnie z rodziną.
W tym mieszkaniu mieszkała matka p. Kozik oraz dwie siostry- jedna meżatka z dwojgiem dzieci i jedna panna, no i oczywiście piesek, który mi się najbardziej podobał i najszybciej zaprzyjaźnił się ze mną.
Na drugi dzień- 1 września 1945 r. pani Stanisława wzięła mnie za rekę jak małe dziecko i poszłyśmy do szkoly. Było to II Gimnazjum i Liceum w Tarnowie im. sw. Kingi. Pomaszerowałyśmy prosto do dyrektorki i zostałam przedstawiona o moich zdolnościach i zasługach moich rodziców względem niej podczas jej pracy w Zalipiu.
Dyrektorem szkoły była p. Stefania Czarniecka.
Tak zostałam zapisana na rok szkolny 1945/1946 do klasy III.
Ówczesny system szkolnictwa ponadpodstawowego był taki: cztery klasy gimnazjum - kończące się małą maturą, potem dwie klasy liceum, które były już profilowane i kończyły się maturą - tu było liceum ogólnokształcące. Można się było zapisać na tzw. skróconą edukację, czyli dwie klasy w jednym roku, ale ja zostałam zapisana do pełnej.
Trzeba pamiętać, że lata okupacji pozostawiły wielkie braki w szkolnictwie.

W okresie międzywojennym w Polsce był analfabetyzm; większość ludzi na wsi nie umiała czytać i pisać. Niektórych życie nauczyło liczyć co-nieco. Gdy rolnik chciał coś sprzedać, a nie chcial być oszukany, musiał się chociaż trochę orientować w liczeniu.
Niektórzy - starsi rolnicy korzystali często z pomocy sąsiada, który się lepiej orientował.
Moi rodzice umieli czytać i pisać, jak również liczyć. Do taty często się zwracali starsi sąsiedzi, np. Miroszka, Brzyś i inni.
Po zakończeniu wojny zaczęto doceniać znajomość pisania, czytania i organizowano kursy dla analfabetów.To trwało jeszcze kilkanaście lat nim zlikwidowano analfabetyzm.


Pani Kozik czekała na mnie w szkole, bo obawiała się, czy trafię na ul. Bernardynską, gdzie byłam chwilowo zamieszkała. Dyrektorką szkoły była p.Czarnecka Stefania. Z wykładowców pamiętam pp. Errenbrajtów - uczyli przedmiotów ścisłych, p. Maczek uczył języka angielskiego. Wiele nazwisk nie pamiętam, ale wiem, że musiałam się dobrze zabrać do nauki, żeby nadażyć za innymi.
Ja chodziłam do klasy III-A, bo tam byli uczniowie najmłodsi, ja się do nich zaliczałam. W pozostałych klasach byli starsi wiekiem, którzy przez lata okupacji nie mogli chodzić do szkoły.
Najbardziej lubiałam łacinę, bo miałam bardzo dobre podstawy z Zalipia. Cały rok nie musiałam się uczyć i umiałam i tak więcej niż trzeba było. Język łaciński posiadał tyle wyjątków, które musiało się znać na pamięć, tyle regułek, ale to nie sprawiało mi żadnych trudności.
Jezyka angielskiego uczył profesor Maczek.Też bardzo to polubiłam i pod koniec roku -pamiętam napisałam list do kuzynki do USA po angielsku. To była siostrzenica taty, córka Walerii Tomasik, która nie umiała wiele po polsku i narzekała, że ma trudności w odczytaniu moich listow. Uznała, że moja znajomość angielskiego jest dosyć dobra i odtąd pisałam po angielsku.
Z jezyka polskiego było bardzo dużo nauki - lektury, a np. z Pana Tadeusza bardzo dużo było nauki na pamięć całych fragmentów i nie tylko z tego utworu, ale Świtezianka, Lilie, Pani Twardowska, Emilia Plater, Laura i Filon i wiele innych. Część z nich pamiętam do dnia dziesiejszego.
Bardzo mnie interesowała też geografia, poznawanie nowych krajow, tyle nowych wiadomości z wielkiego świata.
Do mojej klasy chodziły jeszcze dwie koleżanki z naszego terenu- Gil Felicja i Świątek Stefania - obydwie z Hubenic. One mieszkały razem, ja nie miałam żadnych znajomych. Siedziałam w jednej ławce z Golec Ireną, taką już damulką z Tarnowa, z którą mnie niewiele łączyło, a poza tym nie miałam za dużo czasu wolnego.
Na stancji nie miałam cudownych warunków - już o nich wspominałam. Za stancję trzeba było płacić - nie pamiętam ile, ale niemało, a oprócz tego w naturze, a więc mąka, kasza, jajka, masło, sery, fasole, i mięso, to znaczy kury, czy inny drób. .... Pamietam - tato przyjeżdżał do mnie dosyć często, bo trzeba było dowozić te produkty, a chodziło też o to żeby były świeże. Wyjeżdżał więc z domu furmanką po północy i na rano był w Tarnowie. Zwykle jeszcze byłam na stancji -porozmawialiśmy i ja szłam do szkoły, a tato wracał do domu. Drób przywoził przeważnie już wypatroszony, ale widział jak moje panie oglądają, czy świeże, więc jednego razu przyjechał kiedy ja już byłam w szkole i przywiózł na mięso królika - żywego. Panie poprosiły go, żeby go ubił i dopiero pojechał. Panie podobno były zadowolone. Gdy wróciłam ze szkoły widziałam miny naburmuszone, ale nie więdziałam o co chodzi, może coś między sobą miały - jakieś nieporozumienie? Okazało się, że wszystkiemu winien był - królik.... Zabrały się do patroszenia i tak jak drób - rozcięły brzuch nie ściągając skóry i poprzecinały jelita. Zabrudziło się całe mięso i wyrzuciły wszystko do śmietnika.... Byłyśmy cały tydzień bez mięsa i bez humoru. Tato miał ubaw, bo nie przypuszczał, że można tego nie wiedzieć.

Na koniec roku otrzymałam świadectwo dobre - nie bardzo dobre, za wyjątkiem łaciny, angielskiego i chyba matematyki - te miałam bardzo dobre.
Koniec czerwca - dużo pracy w polu, a po mnie trzeba było jechać do Tarnowa.
Znowu tata wykorzystał - tym razem brata mojego szwagra - Józka Bochenka. Był trochę młodszy od Kazimierza, dopiero co wrócił z robót przumusowych w Niemczech, a wiec był wolny, nie miał co robić - więc niech siada na rower i jedzie do Tarnowa.
Jaką drogą zajechałam, taka wróciłam, ale trochę inaczej.
Jedną ciekawą przygodę przeżyłam, gdy trzeba było przejechać przez kładkę na rzece Żabnicy. Józek nie pytał
czy się boje, czy nie, tylko powiedział - nie wierć się teraz, bo jedziemy przez kładkę, żebyśmy nie wylądowali w śmierdzącej rzece. Nie miałam wyjścia - wstydziłam się powiedzieć, że bardzo się boję. Rzeka była śmierdząca na odległość kilkunastu kilometrów. Ja byłam ubrana jak po zakończeniu roku szkolnego - biala bluzeczka, granatowa układanka. Taka kąpiel nie była mi absolutnie wskazana.... Jednak przejechaliśmy szczęśliwie... chociaż ja byłam z duszą na ramieniu.
W Żabnie zatrzymaliśmy się, aby odpocząć i rozprostować nogi.
Teraz druga tura i niedługo będzie dom, wymarzony i upragniony.
Upał dawal się mocno we znaki i mnie, i Józkowi, ale żadne z nas nie narzekało.
I znowu kolejna przygoda w samym Centrum Zalipia.
Wpływ słońca dał się we znaki, szczególnie mnie.
Tak więc będąc w Centrum Zalipia, już tak blisko domu, musiało sie jeszcze coś zdarzyć....Zmęczona i nagrzana słońcem i emocjami, nie mogłam widocznie więcej wytrzymać.... Nagle krew buchnęła mi z nosa, po rękach Józka, po mojej śnieżnobiałej bluzce. Oczywiście Józek się wystraszył. Zeskoczyl z rowera i chciał przez płot podejść do Bednarza do studni po wodę. Jednak ja miałam nogi scierpnięte do tego stopnia, że nie utrzymałam się na nogach i razem z rowerem wywinęłam kozła na środku drogi... Józek był w klopocie, bo nie wiedział kogo ratować - mnie , czy rower? Powoli wróciłam do sił, on obmył sobie ręce przy studni i zaczęliśmy ostatni etap naszej podroży. Józek przykazał mi, żeby się dobrze trzymać, bo ruszy z taką szybkością, jaka będzie tylko możliwa, żeby ludzie nie rozpoznali na mojej bluzce krwi, tylko myśleli, że to kwiaty. Tak też pojechał - na szczęście nie było to już daleko, ale przez teren zabudowany.
Tak zakończyłam III kl. gimnazjalną.

Moje wakacje- 1946 r.

Zaczęły się wakacje - już szczęśliwie dotarłam do domu, szczęśliwa, że zdałam do kl. IV gimnazjalnej i teraz przede mną rok nauki i mała matura.
Początek zapowiadał się nieźle. Odwiedzałam koleżanki z podstawówki w Zalipiu, miałam do dyspozycji rower taty, więc odwiedziłam nawet koleżanki z Hubenic - Felę i Stefę. Dwa miesiące przede mną - to kawał czasu.
Tata narazie nic nie mówił, ale dochodziły mnie wiadomości od sióstr i mamy, że na tym skończy się moja edukacja, bo czasy są bardzo ciężkie, gospodarstwo zrujnowane i nie stać nas na następny rok nauki. Ja sobie z tego jeszcze nic nie robiłam.
Lato - na wsi to czas bardzo gorący. To nie tylko wysokie temperatury, ale i największy nawał pracy. Jeszcze nie skończyły się prace pielęgnacyjne roślin okopowych, a już zbliżają się żniwa. Prace rolnika w tym czasie, to nie to co dzisiaj. Kosa, częściowo jeszcze sierp, bo nie wszędzie można było podejść z kosą. Koszenie zboża to nielada sztuka. Kosiarz kosząc, musiał uważać, żeby zboże układało się równo, bo odbieraczka miałaby problem ze zbieraniem i układaniem w snopy. Potrzebne też były powrósła, żeby można było wiązać snopy. Jak był kosiarz inteligentny i wyrozumiały, to pomagał odbieraczce robić jej powrósła. Jeżeli szła seria kosiarzy, to widać było wyraźnie konkurencję, tzn. każdy dbał o opinię jako para. Wystarczyło, że kosiarz brał mniejszy pokos, lepiej układał zboże w pokosie to nie pozostawali w tyle.
Ja też miałam wątpliwą przyjemność być odbieraczką przez - nie wiem- może godzinę.Właśnie podczas żniw zjawił się u nas masztalerz z Dębicy w sprawie ogiera - Gidrana. A ponieważ u nas były żniwa w całej pełni, więc i przybysz zabrał się do roboty - tak dla rozrywki. Mnie zaprosił za odbieraczkę, może chciał pokazać swoje umiejętności, a może?...Szło nam bardzo dobrze, robił mi powrósła, nawet pomagał zbierać. Ja jednak nie byłam przyzwyczajona do takiej pracy, ale też nie chciałam się zbłaźnić, więc pracowałam jak mogłam najlepiej, ale organizm się zbuntował, a może zapamiętał już mój wypadek z podroży z Tarnowa. Znowu dostałam krwotoku i już było po mojej pracy. Mój masztalerz też nie miał partnerki do pracy.
Wiem, że już przez cały okres żniw nie dopuszczono mnie do pracy w polu.

Im dalej tym coraz bardziej znikał mój optymizm co do dalszej mojej nauki.W końcu tata wyraźnie powiedział, że conajmnie na ten rok szkolny, nie mam żadnych szans. Chcąc mieć jakie takie gospodarstwo, trzeba w niego inwestować, a koszt nauki był wysoki. Kiedy dowiedziałam się definitywnie, że do szkoly nie pójdę, nie ryczałam tak jak to było przed rokiem, tylko zaczęłam się rozglądać co robią inni. Trzeba wiedzieć, że po wojnie nastąpił niesamowity pęd do nauki, do oświaty, do pracy. Wiele młodych ludzi wyjeżdżało na Ziemie Zachodnie, które już wróciły do Polski.Polsce zabrano ziemie wschodnich Kresów - chociaż były rdzennie polskie, a oddano ziemie zachodnie, które też dawniej należały do Polski. Młodzież chciała się uczyć.W Zalipiu tak jak i w innych wioskach prawie nie było ludzi wykształconych. W Zalipiu była wspomniana wcześniej p. Zofia Szczebak, która skończyła Uniwersytet Jagielloński, była Monika Łysik - nauczucielka, był Rajca- prawnik i Lelek- sędzia. Był też jeszcze ks. Rajca i ks.Rodak.
W Pawłowie był p. Socha, który był nauczycielem, a po wyzwoleniu był Kuratorem Okręgu Szkolnego w Katowicach. Na wakacje przyjechał do rodziny w Pawłowie i podjął się rekrutacji młodzieży z Powiśla Dabrowskiego, do Liceum Pedagogicznego w Raciborzu. Chodziło też i o to, żeby nasze tereny zachodnie spolszczyć, bowiem przez dłuższy czas należały do Niemiec i nawet nie było mowy polskiej.Szczęśliwym trafem dowiedziałam się, że p. Socha organizuje spotkanie z całą ferajną jaką udało mu się zmobilizować. To była moja ostatnia deska ratunku.Pamiętam, była to niedziela, a ja rowerkiem pojechałam. Było tam dużo młodzieży, a ja nie byłam jeszcze zapisana. Za parę dni miał się rozpocząć nowy rok szkolny.Z zapisaniem nie miałam trudności - profesor przyjmował bez ograniczeń. Z radością wracałam do domu i tata stanął przed faktem dokonanym. Była to oferta nie do odrzucenia - w Raciborzu nauka i pobyt w internacie były bezpłatne.

Wyjazd do Raciborza.

Wyjazd do Raciborza - to brzmi nawet pięknie, ale to była prawdziwa droga przez mękę.
Do Olesna pięknie, tata mnie zawiózł wózkiem w wasągu - to rodzaj prawie bryczki. Te wasągi to tata sam wyplatał wikliną. Zawsze miał elegancki wozik. Na wesela pod księdza. Do jazdy na jarmark. Na handel jechało sie zazwyczaj w półkoszkach. To był większy wóz, gdzie zakładano dwa półkoszki, też wyplatane z trzciny. Do pracy na roli służył wóz w gnojnicach - nie tylko służył do wywozu obornika, ale przewieźć np. pług, brony.
Ja jechałam na odświętnym wozie. Jechało nas z Zalipia dosyć dużo. Ze mną jechała też Zdzisia Wojtyto, z którą uczyłam się u p. Zosi i razem zdawałyśmy w Dąbrowie. Ona III klasę kończyła w Dąbrowie, a ja w Tarnowie.
Z Zalipia jechali do Raciborza: Mila Dymon, moja koleżanka ze szkoły podstawowej, Łazarz Tadek (już nie żyje), Szczebak Kazimierz, Kaczówka Józef, Lelek Alojza.

Z Olesna do Tarnowa Szczucinką, a w Tarnowie przesiadka do Katowic. Jeźdźiły tylko pociągi tzw. bydlęce - bez siedzeń, trochę słomy rzucone na podlogę. Był taki tłok do pociągu, że trudno się było dostać do wagonu. W wagonie, w tym tłoku trzeba było stać, duszno, ciasno - ohydnie, ale nikt nie narzekal.
Kiedy się już wszystko trochę utrzęsło można było usiąść na swoim bagażu. Jechało się parę ładnych godzin do Katowic, tam znowu czekanie na pociag do Raciborza, przez Rybnik.
W Katowicach - też nie było lekko. Nie było na czym usiąść. Każdy jak mógł siadał na walizkach, torbach i wyciągał coś do jedzenia. Przeważnie każdy wiózł ze sobą duży bochen chleba, osełkę masła, podsuszony serek, parę jablek. Wiedzieliśmy od profesora Sochy, że nie dostaniemy od razu jedzenia.
Z Katowic to już był prawdziwy, normalny pociąg osobowy.
Na stacji w Raciborzu czekał na nas ktoś z internatu. Nie było łatwo dojść do internatu, bo ulica, ktorą szliśmy, była cała w gruzach powojennych.
Budynek naszego Liceum i internat po drugiej stronie ulicy były zupełnie nie zniszczone.
Jedni byli zakwaterowani na ulicy Daszyńskiego, to był duży budynek, ładny, a część na ulicy Łódzkiej, to była willa, tam zostało część naszych współpodrożnych.
W internacie byliśmy podporządkowani kierownikowi internatu p. Sobczakowi.
Na drugi dzień był przydział pokoi. Ja mieszkałam ze Zdzisią, Franią Janeczek z Woli Żelichowskiej i Ireną Światłowską ze Świebodzina.
W tym składzie byłyśmy już prawie do końca.

***
Racibórz
Całe nasze codzienne życie przebiegało w dyscyplinie a nawet można powiedzieć reżimie. Dzień rozpoczynał się od apelu porannego, musztra no i "Kiedy ranne wstają zorze".
Na takim apelu trzeba było zdać raport z obecności uczniów ze swojej grupy. Początkowo szło to bardzo kulawo, bo nie znaliśmy wojskowych manier. Każdą wolną chwilę p. Sobczak wykorzystywał na musztrę -Musieliśmy pięknie maszerować, zdawać raport itd.
Plac przed budynkiem szkolnym był pełen komend, bo musztry były prowadzone w mniejszych grupach. Wpajano nam, że jesteśmy tu w Raciborzu jedyną ostoją polskości i musimy się dobrze reprezentować na zewnatrz.
Kiedy już nabyliśmy podstawowych umiejętności godnego poruszania się w grupach, to wychodziliśmy na ulice miasta i ze śpiewem maszerowaliśmy tam gdzie się dało. Racibórz był dosyć zniszczonym miastem, ale ta część, gdzie była nasza szkoła była nieco lepsza. Codziennie wywożono masę gruzu z ulic i coraz więcej było miejsca na nasze marsze.
Musieliśmy też umieć dobrze śpiewać, co też z nami ćwiczył p. Sobczak. Poza opłotkami zabudowań szkolnych był kościół, do którego co niedziela i święta musieliśmy chodzić: zbiórka na placu szkolnym, sprawdzenie obecności i ze śpiewem, maszerowaliśmy do kościoła. W kościele staliśmy w szyku jak żołnierze i tylko gorzej było ze śpiewaniem, ale i to z czasem pokonaliśmy.
Tak było na początku, to znaczy przez wiecej niż rok. Poźniej wszystko się zmieniło - apele były świeckie, do kościoła nie pozwalano chodzić, a my, jak to młodzi - przekorni - kiedy nas zmuszano do chodzenia do kościoła, to kombinowało sie, jakby tu się wywinąć. Teraz z kolei wymykaliśmy się do kościoła bocznymi drzwiami lub oknami i każdy uwazał się za bohatera jeżeli mu się to udało bez wpadki.
Z początku mieliśmy też obowiązkowo religię, a później już nie było.
Warto jednak przyjrzeć się jak wyglądał nasz dzień powszedni w internacie. Przez pewien czas co rano dyżurni roznosili gar kawy z mlekiem i trzeba było wyjść na klatkę i do swoich garnuszków nalać sobie kawy. Resztę do kawy musiało być we własnym zakresie. Z początku każdy miał bochen chleba z domu i osełkę masła oraz ser. Potem, gdy się skończyły domowe zapasy, to była przesyłka od rodziców. W naszym mieszkaniu tak umawialiśmy się, żeby nie było naraz 4 chleby, tylko każdy przysyłał prowiant w innym czasie. Obiady dostawaliśmy od samego początku. Kolacja, podobnie jak śniadanie - kawa z mlekiem z kuchni, reszta we własnym zakresie.
Po paru miesiącach dostawaliśmy już pełne wyżywienie. Dla większości nie była to ilość odpowiadająca zapotrzebowaniu.

*
Dla nas - dziewczyn starczało tego pożywienia, ale trzeba wiedzieć , że do naszej szkoły chodzili także chłopcy, mający po dwadzieścia kilka lat. Nie mieli warunków nauki w czasie okupacji, więc szli do szkół wtedy, kiedy była taka możliwość. Ja nie należałam do najmłodszych, ale też nie do starszych.
W mojej klasie IV a najstarszy był Czupryna Staszek ze Świebodzina - on mial 26 lat. Mieliśmy z nim zawsze trochę problemów, bo na nasze dziewczęce hi hi śmichy mocno reagował, czasem nam mówił, że niedorosłyśmy do nauki i wogóle przypominał nam o smarkaterii.
Z dziewcząt do najstarszych należała Basia Orłowska - miała 27 lat, ale to byla prawdziwa śmieszka. To była siostra prof. Aleksandra Orłowskiego, który uczył nas muzyki. Prof. Orłowski za czasów okupacji zamieszkał u krewnych w Samocicach, a potem razem ze wspomnianym wcześniej p. Sochą organizowali wyjazd młodzieży z Powiśla na Śląsk - znali się z p. Sochą znacznie wcześniej.
Pozostali w mojej klasie , to byli już w wieku - powiedzmy średnim.
Klasę IV gimnazjalną robiliśmy w systemie skróconym, tzn. że za pół roku, a właściwie parę miesięcy czekała nas mała matura.
Nie miałam problemów w nauce -maiałam duży zapas wiadomości z języka angielskiego - więc nie musiałam się uczyć tego przedmiotu, ale też nic nowego się nie nauczyłam.
W grudniu 1946 roku zdawałam więc małą maturę. Miałam małą przygodę; do naszej klasy zapisany też był syn prof. Śmigielskiego - Wlodzimierz. On właściwie służył w wojsku i wcale do szkoly nie chodził - czasem jak miał przepustkę to nas odwiedził w klasie - nie zawsze był trzeźwy. Potrzebne mu bylo świadectwo, bo nie mógł awansować, a na nauce wcale mu nie zależało. Kiedy zbliżała się matura to nas częściej odwiedzał. Zorientował się, że ja dobrze sobie radzę z matematyką i ciągle powtarzał, że jeżeli za niego nie napiszę zadania to on wie, że nie zda. Ustny - liczył na pomoc ojca i solidarność współkolegów p. Smyrskiego- ojca.
Wiedziałam, że musze mu napisać wszystko szczegółowo, bo nic nie umiał. Trochę się bałam, bo mnie postraszył, że jak mu nie napiszę zadania to mnie zastrzeli. Musiałam się go bać, bo chodził z bronią. Był nawet taki dzień, kiedy wszedł do naszej klasy, był pijany i chciał strzelać do nas. Jakoś wszystko się udało, dostał gotowe do przepisania, a potem nawet nie podziękował.

Los tak chciał, że później byliśmy w jednej klasie i próbował ze mną rozmawiać, ale mu powiedziałam, że po tym co zrobił nie mam zamiaru z nim rozmawiać.


***

Mała matura nie rożniła się niczym od dużej, tylko tyle, że materiał obowiązujący był z klas I-V Gimnazjum.
Liceum było juz sprofilowane.
W Raciborzu było tylko PEDAGOGICZNE, bo taka była potrzeba chwili. Brakowało nauczycieli, a zatrudniano tzw. niekwalifikowanych z obowiązkiem uzupełniania wykształcenia w systemie zaocznym.
Ja nigdy nie planowałam być nauczycielką, ale nie miałam wyjścia. Tam mogłam się uczyć bez pomocy finansowej rodzicow. Wiedziałam, że mając za sobą dużą maturę, będę miała inne możliwości.
Tak więc rozpoczęłam naukę w Liceum Pedagogicznym.
Ponieważ małą maturę zdawałam w grudniu, a następne klasy zadecydowałam, że będę się uczyć normalnie, czyli nie w terminie skróconym, zatem półrocze mieliśmy w wakacje, a koniec roku na normalne półrocze. Tak już było do końca mojej nauki.
W okresie mojej nauki należałam do Związku Harcerstwa Polskiego. Było fajnie, wiele piosenek harcerskich, zdobywanie sprawności harcerskich, było miło i wesoło. Pamiętam pierwszy hymn harcerski - treść bardzo religijna, bo też i naukę religii mieliśmy jako obowiązkowy przedmiot, ale już chyba w kl. II Liceum świat się zmienił. Nie było religii w szkole, do kościoła nam zabraniano chodzić, a nasz piękny hymn poszedł do lamusa, chociaż czasem z drużynową cichutko zaśpiewaliśmy.
W szkole należałam też do szkolnego chóru - uczyliśmy się przeróżnych piosenek, które śpiewaliśmy na akademiach dla szkoły, ale też i dla miasta. Chór prowadził p. Sobczak. Organizowano nam też życie towarzyskie. Każdego tygodnia mieliśmy potańcówki, gdzie uczyliśmy się podstawowych manier i tańców narodowych polskich jak krakowiak, kujawiak, mazur, trojak, a też oberek i inne dyskotekowe jak polka, walc, fokstrot, tango. Początkowo to każdy próbował tańczyć jak umiał. Najwięcej co każdy wyniósł z domu, to polki i fokstroty. Potańcówki były obowiązkowe, chociaż nie wszyscy to lubieli. Wtedy siedzieli i przyglądali się tańczącym.
Właśnie z moim przyszłym mężem poznaliśmy się lepiej w tańcu. Pamiętam Walc Wiedeński - Nad Pięknym Modrym Dunajem - niespodziewanie Tadeusz poprosił mnie do tańca. A tańczyło nas niewiele, bo nie wszyscy go umieli. Nasz walc był podobno najlepszy i od tej pory często tańczyliśmy razem.
Jako szkoła byliśmy też zapraszani na tańce do innych szkół, a nawet braliśmy udział w pierwszych dożynkach wojewodztwa opolskiego.Tam śpiewaliśmy, a oprócz tego zespół zatańczył KRAKOWIAKA.... Oczywiście ja zatańczyłam z- już wtedy trochę moim Tadeuszem. Miał przydzieloną inną tancerkę - Franię Janeczek, ale powiedział, że nie będzie z nią tańczył tylko ze mną. Tadeusz w tańcu się wyrożniał, świetnie tańczył, że nawet dyżurujące panie profesorki lubiły z nim zatańczyć.

***

W pierwszym roku nauki w Raciborzu było bardzo dużo młodzieży z Powiśla , jak również z Zalipia. Po kilku miesiącach było coraz mniej, bo nie wszyscy nadążali z programem, a i ze zwyczajami w szkole i internacie lub wyżywieniu. Wiele młodzieży było przyzwyczajone do potraw wiejskich i wszelkie zupy, surówki, a szczególnie szpinak były nie do zaakceptowania przez nich. Jedna z dziewczyn z Zalipia pisała zaraz do domu, że tu nam dają nawet krówskie łajno, bo ten szpinak wyglądał podobnie. Do końca roku zrezygnowało dużo osób, a ci co zostali, to przeważnie dotrwali do konca.
Ja - jak już wspomniałam mieszkałam we cztery w pokoju: Zdzisia, Irena, Frania i ja. Zdzisia i ja chodziłyśmy do tej samej klasy, Frania o jedną klasę niżej i Irenka zaczynała od początku - ona była najmłodsza. Miała też dwóch braci. Jeden chodził razem z nią, a jeden - Czesław razem ze mną do jednej klasy.
W internacie był rygor, każda godzina była zagospodarowana. Jedynie po obiedzie można było wyjść do miasta po uprzednim zapisaniu sie u dyżurnego. Po godzinie 22-ej musiały być pogaszone światła we wszystkich pokojach, bo inaczej to było słychać drugie ostrzeżenie w postaci gwizdka kierownika Sobczaka. Nie warto było z nim zadzierać, bo trzeba się było potem tłumaczyć na apelu przed wszystkimi. Miałyśmy z tym problem ze Zdzisią - była gaduła. Kiedy był czas na naukę własną, to chodziła do koleżanek, do innych pokoi, a o 22-giej wracała do pokoju. Wtedy przypominała sobie, że jeszcze ma nie wszystkie zadania odrobione i przez nią miałyśmy nieraz upomnienia.
Pewnego wieczoru postanowiłyśmy jej zrobić niespodziankę. Znałyśmy już jej zwyczaje, że kiedy po gwizdku kierownika słychać było jego kroki do naszego pokoju, to wpadała pod kołdrę w ubraniu, czasem w pantoflach. Właśnie kiedy jej nie było tuż przed gwizdkiem, w sienniku zrobiłyśmy wgłębienie, i wstawiłyśmy miedniczkę z wodą. Naciągnęłyśmy prześcieradło, a same udawałyśmy twardy sen.... Nie trzeba było długo czekać na efekt. ...
Wpada kierownik, a Zdzisia buch pod kołdrę. Woda rozprysła się po pokoju, my w strachu, co z nami będzie, ale okazało się, że kierownik widząc to zajście, wcale nie krzyczał na nas tylko się porządnie zaśmiał, a my widząc jaka jest atmosfera też się rechotałyśmy. Kierownik usiadł na krześle i mimo, że było już po 22-giej, porozmawiał z nami. Zdzisia też nie miała do nas urazy, bo to sie dobrze skończyło. Siennik wylądował na balkonie, a Zdzisia spała na waleta i przez pewien czas było dobrze.
Innym razem zrobiłyśmy z Ireną psikusa Frani. Miałyśmy taki zwyczaj, że co która miała z domu (do jedzenia), to było własnością wspólną i każda brała sobie tyle ile chciała. Do Frani zawsze przychodziło mniej wiktuałów, ale to nam nie przeszkadzało. Natomiast w grudniu kiedy była przerwa w nauce na święta , my pojechałyśmy do domów, a Frania pojechała gdzieś w poznanskie do krewnych. Po przyjeździe z ferii miałyśmy dobrze zaopatrzoną spiżarnie, a tak się składało, że w naszym pokoju miałyśmy taką wnęke zabudowaną z drzwiami i tam miałyśmy rożne rzeczy. Były półki, więc na półkach każda zostawiła co miala. Frania też miała paczkę z Poznania, ale nic się nie przyznała co tam jest, niczym nas nie poczęstowała, co nas wkurzało, ale nic nie mówiłyśmy. Czasem wchodziła do tego schowka i dosyć długo jej nie bylo. To trwało dosyć długo i postanowiłyśmy z Ireną, że musimy zobaczyć co tam kryje się w tej tajemniczej paczce. Kiedy Frania poszła do miasta, my - do schowka, a tam same dobre rzeczy - słodycze, na które nie mogłyśmy sobie normalnie pozwolić, jabłka placki.... Jak nieskosztować takich rarytasów. Po troszeczce pokosztowałyśmy i wcale nie miałyśmy zamiaru się wymawiać. Frania wróciła, była w schowku, ale nic się dalej nie zmieniło. Ona przez dłuższy czas nie zaglądała, a my troche częściej. Wiktuałów ubywało, a my dalej grasowałyśmy, że było całkiem malutko wszystkiego. Pewnego dnia Frania weszła do schowka i nie było jej dosyć dlugo. Wyszła zapłakana i mówi -dobrzeście mi zrobiły, bo na to zasłużyłam, powinnam się podzielić tak jak wy ze mną - dobrze mi tak.
Ten incydent nie miał negatywnego wpływu na nasze układy.
Potem dowiedziałyśmy się, że skąpstwo było cechą rodzinną. W wakacje pojechałyśmy ją odwiedzić - przed domem było mnóstwo pięknych, dojrzałych wisien. Zaprosiła nas do korzystanie z tych piękności.... W niedługim czasie przyszedł szanowny tatuś i wprawdzie nas nie wygonił, ale powtarzał, że tu pod drzewami aż czerwono od pestek. Ona potem uczyła w Radgoszczy i nie żyła zbyt długo.

***

Dyrektorem szkoły był p. Smyrski, języka polskiego uczyła p. Piwońska, matematyki p. Tutaj, muzyki p. Orłowski, rysunek i prace- techniczne p.Tyszarski Tadeusz, jezyka angielskiego p.Śmigielski, psychologii i pedagogiki p. Kubica, śpiew-chór p. Sobczak, było jeszcze przysposobienie wojskowe, historia, geografia, ale nie pamiętam nazwisk profesorów.
Żywienie było zbiorowe, wspólne posiłki podczas których uczono nas przestrzegania dobrego zachowania.
Z nauką wszystkich przedmiotów nie miałam trudności. A z przygód to pamiętam szczególnie jedną: Profesor Tyszarski był naszym wychowawcą. Był to człowiek w średnim wieku, po przeżyciach w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu. Był pedantem w każdym calu, ale lepiej go było nie denerwować. Zapamiętałam pierwszą lekcję rysunków. Był rysunek dowolny - każdy mógł narysować co chciał. Pewnie te rysunki dawały mu obraz uzdolnień swoich wychowanków. Ja będąc Zalipianką postanowiłam zaprezentować sztukę ludową Zalipia. Namalowałam duży kwiat zalipiański i wiem, że Curyłowa – nestorka sztuki ludowej Zalipia pochwaliłaby mnie za to. Moja siostra Zosia brała udział w konkursach i zajmowała dobre miejsca. Później na konkursach zajmowała nie pierwsze miejsca tylko SPECJALNE.. Będąc jeszcze w domu Zosia pozwalała mi malować na piecu, czy nawet ścianie mniej widocznej. Wydawało mi się więc, że tu gdzie p. Sobczak i inni chcieli propagowac polskość na Ziemiach Odzyskanych, ja mam okazję pokazać, że w tej Polsce isnieje też ZALIPIE.
Namalowałam więc bukiet i czekałam na laury. Profesor obejrzał i mowi -„A to co za nowy pies?Gdzie to pani (tak mówił wszystkim dziewczynom) widziała takie kwiaty? Przekreślił i napisał –NIEDOSTATECZNIE.
Tu zakończyła się moja pasja sztuką ludową. Profesorowi nie miałam tego za złe, bo zaraz po wojnie Zalipie nie było jeszcze słynne. Dopiero w latach późniejszych - poprzez konkursy Zalipie stało się sławne nie tylko w Polsce, ale i za granicą.. Może gdybym była próbowała wyjaśnić tą sprawę panu profesorowi, koniec byłby dla mnie szczęśliwszy.
Więcej już tego nie robiłam, a profesor – jako nasz wychowawca mnie polubił, czego dowodem było to, że czasami zabierał nas do swojego domu do pomocy w wypisywaniu świadectw, czy obliczania rożnych statystyk.

***

U mnie ten rok był bogaty w wydarzenia. Zaraz po tych świętach Wielkanocnych mój Tadeusz dostał wezwanie do wojska.. Mógł się starać o odroczenie ze względu na naukę, ale jego marzeniem było wojsko. W tym czasie mając już za sobą małą maturę mógł w wojsku liczyć, że będzie mógł szybko awansować i dokształcać się.


Nasze rozmowy na temat naszej przyszłości były tematem bieżącym. W maju już nie chodził do szkoły, bo pojechał odwieść swoje rzeczy do domu. Wstąpił również do moich rodziców, by się z nimi pożegnać. Potem przyjechał do mnie, i do woja pojechał z Raciborza..
Pocieszałam się tym, że niedługo wakacje i jakoś to będzie. Zaraz też otrzymywałam listy od niego z wojska.. Wkrótce okazało się, że jestem w ciąży. Ogarnęło mnie uczucie, że z naszej miłości może pozostac niewiele. On w wojsku, szybko zapomni o zapewnieniach... Nic mu nie pisałam na temat ciąży, bo zaczęło mi przychodzić do głowy, że teraz to może mnie wyśmiać, może uzna że to nie jego.
W wakacje byłam w domu, wyraźnie przytyłam, ale nikt nie podejrzewał o mojej ciąży.
Wakacje się skończyły i postanowiłam, że pojadę do szkoły. Chodziło mi o to, żeby być daleko od domu i jakoś to będzie. Dalej nic nie wspominałam mojemu Tadeuszowi. Zwlekałam z dnia na dzień i zamierzałam pójść do pracy na terenie Ziem Zachodnich, a co się jeszcze pouczę to wyjdzie mi na dobre. Miałam szansę być nauczycielką - wtedy było dużo nauczycieli niekwalifikowanych.
Byłam szczupła to nie od razu moja ciąża była widoczna.... Mylilam się..., bo nauczycielki już mnie podejrzewały. Korespondencje do nas przychodziły do sekretariatu, a widocznie podejrzewano nas o romans, wiec dyrekcja szkoły bez porozumienia ze mną, wysłała listy do wojska i do mojego domu na określony czas.... Ja o niczym nie wiedziałam i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam Tadeusza tuż pod oknami.... Oczywiście robił mi wymówki, jak mogłam mu nie wierzyć, itd... Za jakieś pół godziny zjawił się tata, ale Tadeusz zagrodził mu drogę i prosił o rozmowę - tylko oni w cztery oczy... Potem przyszli obaj do mnie i kazali mi się spakować. Okazało się, że Tadeusz miał tydzień wolnego i w tym czasie chciał załatwić ślub. Tatę prosił, żebym nie miała żadnych wymówek, lub podał propozycję, że może mnie wziąć do Toni do swojej siostry Balbiny.
Zaraz też wyjechaliśmy pociągiem. W czasie podróży, Tadeusz ustalił z tatą, że on nie wysiądzie w Oleśnie, tylko pojedzie do Mędrzechowa, by powiadomić swoja rodzinę.
To był piątek, a w sobotę trzeba było iść na zapowiedzi i prosić o wszystkie trzy zapowiedzi naraz. .. Na to trzeba było zgody biskupa. Pożyczył więc sobie rower od szwagra i pojechał do Tarnowa po zgodę. W niedzielę zabrał mnie do Toni, bo w poniedziałek miał być ślub...
Ślub był skromny: dwie dróżki i dwóch dróżbów oraz najliższa rodzina. Było jednak grane.
Muzyka była u Woziwody.
W środę Tadeusz musiał wracać do woja....




***

Za dróżkę była jako pierwsza Kloczkowska z Samocic od babci Tadeusza, drugą dróżką była Saletnikowna z Toni – sąsiadka, a dróżbami byli Staszek Kaczówka z Toni i Henryk Czupryna z Bolesławia - najlepsi koledzy Tadeusza. Była Balbina z Walerkiem, Franek- brat z żoną, mój szwagier Kazik z Zosią i Rozia – siostra z mężem Staszkiem, jak również Zagraniczni.
Wtedy była taka moda, że na wesele mogli też przychodzić postronni, czyli nie zapraszani, ale pozwalano im sobie zatańczyć.
Henryk śpiewał dużo i coś tam przyśpiewał podstronnym co ich obraziło. Postanowili go pobić. Doszło do szarpaniny i oczywiście mój mąż i Franek Zagraniczny pogonili ich daleko.

Dalszy ciąg mojego życia był w domu rodzinym. Porodu spodziewałam się z początkiem stycznia, ale okazało się, że 22 grudnia/1948 już miałam córeczkę. Mąż dostał urlop na Nowy Rok i wtedy też były chrzciny. Za kumę była Zagraniczna Maria, a za kuma szwagier Kazik Bochenek.. Jeżeli chodzi o wybór imienia, to ja od chwili porodu planowałam imię Ewa, bo zaraz była Wigilia. Mąż z kolei wolał Krysia i tak zostało, a na drugie imie - Maria, jako imie matki i chrzestnej matki.
Mnie brakowało pół roku do ukończenia Liceum. Mąż załatwił mi dalszy ciąg nauki też w Raciborzu. Trafiłam do jego klasy. Tam była w większości starszyzna - chłopaki z partyzantki, ale było też trochę młodszych. Był tam też nieszczęsny Łazarz.
Miałam taki maleńki pokoik, ale sama mieszkałam. Uczyłam się bardzo dużo, bo zawsze myślałam, że co uszło smarkuli, to nie przystało mężatce..
Ten okres to już były przygotowania do matury. Taki był system, że był egzamin pisemny i ustny z polskiego, i pedagogiki, oraz przedmiot wybrany. Ja wybrałam matematyke, i było nas tylko troje chętnych. Ja matematykę bardzo lubiałam, a przy tym profesor Berger, bo w tym czasie on uczył matematyki - innym już podarował matematyke, mówiąc, że niech się uczą tych przedmiotów, które wybrali, a matematyki naucza się w życiu. Był bardzo zadowolony, że wogóle ktoś wziął ten przedmiot. Na każdej lekcji byliśmy przy tablicy, aby nas dobrze przygotować.
Matura miała być w grudniu... Jakież było zdziwienie, kiedy pewnego razu na lekcje matematyki przyszedł profesor jakiś dziwny. Oświadczył, że - matematyka weszła jako obowiązkowy przedmiot... Padł blady strach - wrzesień - październik nic nowego nie nauczyła się większość. Zorganizował dodatkowe zajęcia, nas też prosił o pomoc w internacie swoim kolegom..
Podczas egzaminu pisemnego posyłaliśmy ściągi gdzie się dało, a na ustnym ja się popisałam - kiedy zobaczyłam na kartce tematy to zamiast iść i jeszcze zastanowić się, powiedziałam, że ja już mogę zdawać. Profesor pękał z dumy, a komisja mi pozwolila iść do tablicy.
Było trzy zadania; rozwiązałam jedno, nawet nie do końca i kazano mi rozwiązać drugie. Zaczęłam i w połowie mi podziękowano, trzecie też zaczęłam i nie pozwolono mi go dokończyć..Tak zakończyła się moja edukacja pedagogiczna.