Czar Dawnych Lat - wspomnienia..

Czar Dawnych Lat - wspomnienia..
kliknij na zdjęcie, aby otworzyć okładkę książki

SPIS TREŚCI


1. Wstęp
2. Dom Rodzinny-Czasy Babci Teresy-Czasy Drugiej Wojny Światowej
3. Początek mojej nauki i romansu z Tadeuszem
4. Początek mojej pracy zawodowej -Kamiennik, Brzeziny, Gałążczyce
5. Powrót w moje rodzinne strony -Zalipie, Podlipie, śmierć mamy
6. W Dąbrowie Tarnowskiej
*****
Moje Blogi:

Pogaduszki przy herbatce

Moje Cudowne Wakacje - 80th Birthday

Klikaj na rozdział, jeśli wolisz czytać rozdziałami, lub całość w jednym ciągu.

wtorek, 17 lutego 2009

Czasy Babci Teresy

Szczególnie Babcia Teresa była osobą głównie dowodzącą.
Babcia Teresa była przyzwyczajona do dyrygowania. Jej życie też nie było łatwe. Mając 15 lat wyszła zamąż za Zaroda i z tego małżeństwa były dwie corki: Waleria i Tekla.
Mając 25 lat była już wdową - nie wiem dlaczego zmarł jej mąż. Została sama z dużą gospodarką i dwoma córkami. Szukała meża- zdrowego, pracowitego mężczyzny, żeby mógł poprowadzić jej gospodarstwo. Takim właśnie był mój dziadek Filip. Młody, zdrowy, silny. Ojciec jego przepił całe gospodarstwo zostawiając dwóch synów i córkę na tzw. lądzie.
Jeden syn- Franciszek nigdy nie wykaraskał się z tego dołka. Ożenił się na Woli Żelichowskiej, ale cały czas był bankrutem, chwilami nawet żebrał. Córka Magda została na ojcowiźnie, mając tylko mały domek i około 1/2 morga pola.
Dziadek dostal 1/4 morga, ale ożenił się z bogatą wdową i prowadził gospodarstwo bardzo dobrze. To co pamiętam zawsze był poddany babci, nawet posłanie łożka zawsze należało do czynności dziadka. Sam też nigdy nie mógł podjąć żadnej decyzji.

Dziadek miał jeszcze jedną siostrę- Agnieszkę, która nie miała żadnego majątku, ale służyła u ludzi i trochę też pomagała w gospodarstwie księdza w Gręboszowie. Co zarobiła, to oddawała księdzu z zaznaczeniem, że to na pochówek dla niej, na msze gregoriańskie. A kiedy już nie była potrzebna u księdza, babcia uznała, że może pracować u niej za wikt i miejsce do spania.
Dokąd babcia żyła, pamiętam, Agnieszka nigdy nie mogła zasiadać razem do stołu. Dostawała na swojej misce jedzenie i zazwyczaj wychodziła - latem do sieni a zimą gdzieś na ubocze. Gdy nie spełniała dobrze polecenia babci, to nie dostawała jeść.
Babcia zmarła na raka. Pamietam to, miała brodawkę na nosie. Pewnego razu zaplanowały z sąsiadką, Boduch Anną, że przecież można się tego pozbyć. Brodawkę zawiązały końskim włosiem i brodawka pięknie odpadła.Jednak po jakimś czasie zrobiła się na górnej wardze i zaczęła szybko róść. Tato się tym zainteresował i po konsultacji najpierw z tzw. Otrokiem, a potem z lekarzem odwiózł babcię do szpitala w Tarnowie.Tam miała operację i usunięto brodawkę razem z częścią wargi. Jakiś czas żyła, ale później rak przeniósł się na szyję w okolicy gardła i już nie dał się uleczyć.
Końcówkę życia miała bardzo trudną, nie mogła jeść, ani pić. Zmarła w roku 1941.
Niedługo potem zachorowała ciotka Agnieszka, ale już mieszkała w mieszkaniu razem ze wszystkimi. Zmarła mając 91 lat.

Dziadek był człowiekiem o ogromnym sercu, bardzo szanował moją mamę, lubił swoje wnuki, tzn, nas trzy siostry i dwoje wnuków od córki Zofii.
Dziadek był zapalonym hodowca, szczególnie koni. Miał zawsze parę pięknie wypielęgnowanych koni, które zawsze były wyczyszczone, nakarmione i musiały tak "chodzić" jak dziadek chciał. A to znaczy, że nigdy nie mogły dopuścić do tego, żeby inny pojazd konny mógł go wyprzedzić....Pamiętam taką sytuację jak jechał z Dąbrowy z jarmarku. Jechał przed nim parobek miejscowego księdza, który też miał bzika na punkcie koni i miał też piękną parę koni. Dziadek nie wytrzymał, żeby przed nim ktoś jechał i nie patrząc na to, że to parobek i gospodyni księdza, popuścił trochę wodze, a koniki wiedziały już co to znaczy. Parobek nie chciał dać za wygraną, więc ścigali się chwilę i w końcu - dziadek znał różne sztuczki w powożeniu, podjechał tak, że wóz z księdzowymi końmi, parobkiem i gospodynią wylądowali w rowie. Bogate zakupy księdza też poleciały do rowu, a dziadzio zadowolony, że jest pierwszy - przyjechał do domu.
Tu- rozważył, co teraz będzie? Wiedział, że ksiądz też nie lubił, żeby go ktoś wyprzedzał.Jeszcze wtedy żyła babcia Teresa, więc razem moją mamą uznały, że to bardzo źle wróży.
Efekt był taki, że niedługo był okres kolędy i ksiądz chodził z wizytą. Dziadek się schował... Oczywiście ksiądz pamietał i zaraz z progu zapytal- Gdzie jest ten dobrodziej?. - Po wytłumaczeniu przez tatę, że te konie jak widzą, że przed nimi ktoś jedzie, to same gonią aż wyminą. Zresztą - ksiądz dobrze wiedział, że konie Tarki uciekały przed byle czym. Często nawet ze snopkami ze zbożem.

***
Może tak wyglądać, że babcia Teresa była tzw. hetera. Nie - poprostu życie nauczyło ją do dyrygowania. Ja osobiście nie mam co narzekać, babcia bardzo mnie lubiła. Zawsze od niej dostawałam lepsze kąski: a to miałam grubiej masłem posmarowaną kromkę chleba, to cukierka dostałam pokryjomu przed innymi, kawałek kołacza, który nie zawsze docierał do innych.

W tym czasie kiedy babcia była zdrowa, to ona rządziła w kuchni. Rodzice, dziadek i ciotka Agnieszka szli w pole. Do taty i dziadka należała orka, siew, bronowanie, a mama z ciotką szły do pielenia chwastów, których wtedy nie zwalczano chemicznie tak jak to było później i jest dziś, lecz wyrywano chwasty, ktorymi karmiono bydło, świnie i cały tzw. inwentarz żywy.
Tato i dziadek pilnowali prac wykonywanych przy pomocy koni , a trzeba było obrobić swoje pole, siostry Zosi, a i sąsiadom, którzy nie mieli koni, więc potem odrabiali u nas przy większych pracach polowych jak: sadzenie, kopanie buraków, ziemniaków, czy młocka.
Rodzice mieli też już część maszyn jak: sieczkarnię, maszynę do młócenia zboża, kierat, gdzie po zaprzęgu koni można było zemleć zboże na makę , czy śrutę dla inwentarza. Ze słomy zrobić sieczkę, którą mieszano latem z pociętymi chwastami, lub koniczyną. Była też maszyna do młócenia zboża, ale potrzeba bylo kilkoro ludzi , żeby ją obsłużyć: jedna osoba musiała poganiać konia, żeby wprowadzić maszynę w ruch, ktoś inny musiał podawać równomiernie do maszyny, ktoś inny musiał być na zapolu , żeby podawać temu, który puszczał do maszyny, a jeszcze ktoś musiał odbierać słomę z maszyny. Dalej ktoś inny musiał ją wiązać w snopy, inny odbierał plewy, które stanowiły cenną paszę dla inwentarza, a jeszcze ktoś inny nosił worki zboża do komory.
Potem było młynkowanie, na wialni, która odzielała ziarno od plewy. Był to tzw. młynek, miał w środku śmigi, które poruszane za pomoca korby tworzyły wiatr i cieżkie ziarno zostawało przy młynku, a plewy są lżejsze, więc leciały dalej. Też musiał być ktoś, kto odbierał nadmiar plewy i zanosił do tzw, przypuśnicy.
Trzeba wiedzieć, że stodoła miała specjalną budowę: składała się z conajmniej trzech części zasadniczych, czyli boisko, a więc najwyższa część stodoły, gdzie musiała się zmieścić (na wysokość i szerokość) fura ze zbożem. Po bokach były dwa zapola na przechowywanie zwiezionego zboża, a później słomy.
U nas było trzy zapola - trzecie było na siano. Dodatkowo stodoła zasadnicza była obudowana przypuśnicami: to było przedłużenie dachu poniżej podstawowej wysokości - też zabudowane i przeznaczone na plewy, drobny sprzęt, a u nas w jednej był umieszczony młyn - nie mylić z żarnami.
Żarna, to dwa duże , okrągłe kamienie, ale poruszane siłą rąk, natomiast taki młyn, był poruszany kieratem - siłą konia i nie trzeba było stać przy koszu z ziarnem i wrzucać garściami do części mielącej, a w żarnach trzeba było obracać kamień wierzchni ręcznie, a drugą ręką dosypywać zboże do środka tych kamieni.
Te wszystkie ulepszenia to już wprowadził mój tato. Był on, jak na owe czasy człowiekiem nowoczesnym. Chodził już do szkoły - chociaż to nie była szkoła w znaczeniu dzisiejszym; był chłop - normalny gospodarz, który uczył czytać i pisać, a potem - tato zawsze wspominał nauczyciela Kluzę, który uczył młodzież rzeczy praktycznych.
Trzeba wiedzieć, że nie było jeszcze wtedy obowiązku szkolnego. Nie wszystkie dzieci chodziły na te nauki - to były naprawdę wyjątki.