Czar Dawnych Lat - wspomnienia..

Czar Dawnych Lat - wspomnienia..
kliknij na zdjęcie, aby otworzyć okładkę książki

SPIS TREŚCI


1. Wstęp
2. Dom Rodzinny-Czasy Babci Teresy-Czasy Drugiej Wojny Światowej
3. Początek mojej nauki i romansu z Tadeuszem
4. Początek mojej pracy zawodowej -Kamiennik, Brzeziny, Gałążczyce
5. Powrót w moje rodzinne strony -Zalipie, Podlipie, śmierć mamy
6. W Dąbrowie Tarnowskiej
*****
Moje Blogi:

Pogaduszki przy herbatce

Moje Cudowne Wakacje - 80th Birthday

Klikaj na rozdział, jeśli wolisz czytać rozdziałami, lub całość w jednym ciągu.

niedziela, 1 lutego 2009

Początek mojej pracy zawodowej.

Kamiennik

Po zdaniu matury byłam w rodzinnym domu do stycznia, bo wtedy rozpoczynałam moją pierwszą pracę. Według naszych planów ja miałam pracować w jednostce w której służył mąż. On był w szkole oficerskiej i złożył w moim imieniu prośbę o zatrudnienie mnie w tej jednostce. To były czasy zaraz po wojnie i potrzeba było uzupełniać wykształcenie wśród wszystkich grup społecznych, a w wojsku w szczególności. Okazało się, że nasze marzenia spełzły na niczym.
Mąż, będąc w szkole otrzymał list od ciotki z Ameryki i 2 dolarki. Dziwne, bo właściwie nigdy nie korespondowali wcześniej. To nie spodobało się ówczesnej władzy i efektem tego było skreślenie go ze szkoły. Wrócił do jednostki i szybko minęła jego chęć bycia w wojsku zawodowym.
Trzeba było też podjąć decyzję o moim zatrudnieniu. Moje Liceum podlegało pod Śląskie Kuratorium Oświaty w Katowicach. Ponieważ nie płaciliśmy nic za naukę, wiec obciążono nas obowiązkiem odpracowania trzy lata na Ziemiach Zachodnich.
Pojechałam do Kuratorium i tam miałam do wyboru trzy powiaty: Pszczyński, Raciborski i Grodkowski. Pomyślałam – pszczyński trochę znam, bo tam nieraz jeździliśmy z występami. Raciborski to dość dobrze znałam, bo tam się uczyłam i tam najwięcej jeździliśmy z programami na rożne akademie. O Grodkowie nigdy nie słyszałam - więc postanowiłam go wybrać.
Trzeba było z kolei jechać do Grodkowa i tam ustalić moją placówkę. W inspektoracie szkolnym pracował pan, który wcześniej był naszym kierownikiem praktyk pedagogicznych. Poznał mnie i przyjął bardzo serdecznie. Zaproponował mi otwarcie nowej placówki – zachwalał jak tam jest pięknie, ludzie nie mają jeszcze szkoły, to przyjmą mnie serdecznie itd., ale ja się uparłam, że nic nie umiem, nie dam sobie rady, a wogóle to chcę iść do szkoły gdzie jest dobry kierownik, bo samodzielnie nie dam sobie rady. Obiecywał, że mi pomoże tą szkołę zorganizować i na początku pomoże mi we wszystkim. Ja upierałam się na swoim. Zaproponował mi więc – jak chciałam szkołę z bardzo dobrym kierownikiem.

***

Wytłumaczył mi jak tam dojechać, bo okazało się, że tam nie ma żadnych środków komunikacji i mogę z Otmuchowa zabrać się z mleczarzem do Karłowic Wielkch, a tam jest młyn to zawsze są ludzie z rożnych stron, to i z Kamiennika na pewno ktoś będzie i mogę się zabrać..
Wróciłam więc do domu (Zalipia) by z całym ekwipunkiem wyjechać na pierwszą swoja placówkę w KAMIENNIKU.
Z Tarnowa jak zwykle nic się nie zmieniło - jechałam wagonem- nazywaliśmy go bydlęcym, gdzie nie było na czym usiąść - może tłok był już mniejszy.
W Katowicach przesiadka już do normalnego pociągu w kierunku Wrocławia.
Ja miałam wysiąść w Otmuchowie i iść na określone miejsce, gdzie rano miał być umówiony mleczarz, który miał mnie zabrać do Karłowic.
Jechałam nocą – od Nysy było już mało ludzi w pociągu. Pytałam konduktora czy jeszcze daleko do Otmuchowa - powiedział, że jeszcze daleko...
Okazało się, że nie było to bardzo daleko. Pociąg się zatrzymał i stanął na dość długo. Ja wyglądam, ale jest ciemna noc i nic nie było widać. Dopiero jak ruszył zobaczyłam, że to właśnie był Otmuchów.
Ponieważ był to pociąg przyspieszony, więc najbliższą stacją na której się zatrzymywał był Paczków. Nie miałam innego wyjścia – jechałam do Paczkowa. Gdy tylko wysiadłam, pytam konduktora, kiedy najbliższy pociąg jedzie do Otmuchowa? Pokazał mi daleko stojący pociag, który ma za chwilę odjazd. Jak pech, to pech - kiedy byłam tuż, tuż – odjechał... A następny był rano, kiedy mój mleczarz już dawno był w terenie. Uznałam, że przecież mogę pojść po torach i do rana zajdę... .
Był styczeń – śniegu nie było zbyt wiele. Ja z moim wianem w walizce ruszyłam w turne... Do rana doszłam do celu , ale okazało się, że mleczarz czekał godzinę i dalej nie mógł , więc odjechał.
Poradzono mi , że teraz jest już dzień to jadą rożne furmanki – szczególnie te do młyna w Karłowicach. Poszłam więc na stopa i pomału dostałam się do młyna. Tam poszłam na plac i szukałam Kamiennika. Nie było nikogo, ale ja już pytam, czy ktoś jedzie w stronę Kamiennika. Zgłosił się ktoś z Zurzyc i mówi, że to jest blisko - około 3 km. i może mnie zabrać. Okazało się, że był to ojciec dzieci, które chodziły do szkoly w Kamienniku i zawiózł mnie już do szkoły w KAMIENNIKU.

***
Kamiennik to miejscowość w powiecie Grodków, siedziba gminy. Gdy dotarłam wreszcie do Kamiennika, byłam zmęczona do granic wytrzymałości, ale szcześliwa, że jestem u celu. Przyjechałam z kilkugodzinnym opóźnieniem i już na mnie nikt nie czekał. Podobno na mój planowany przyjazd była zebrana grupa młodzieży szkolnej, ale to już przecież było w godzinach przedwieczornych.
Powitał mnie natomiast kierownik szkoły pan Bara Kazimierz i jego żona nauczycielka oraz dwie córeczki..Przyjęli mnie bardzo serdecznie, nakarmili i pokazali moje mieszkanie. Chcieli mnie zatrzymać na pierwszą moją noc, ale ja pragnęłam już odpocząć na swoim.
W tej szkole na parterze mieściły się sale lekcyjne - cztery duże sale, a na piętrze jedną połowę zajmowało mieszkanie kierownika szkoly, a w drugiej była kancelaria i jedna klasa oraz moje mieszkanie.
Moje mieszkanie składało się z dwóch pokoi, kuchni, spiżarki i łazienki. Mieszkania były umeblowane. W sypialni było podwójne lożko, psycha, i dwie szafki nocne. W pokoju stół owalny, cztery krzesła, kanapa i maszyna do szycia. W kuchni był stół i taborety oraz duży kredens kuchenny, w spiżarce półki, a w łazience wanna i piecyk węglowy z którego była ciepła woda.

Byłam szczęśliwa, że to już koniec moich trudności, ogromnie zmęczona i pragnęłam się jak najszybciej położyć. Spałam całą noc i do wieczora następnego dnia. Gdzieś koło południa próbowano mnie zbudzić na obiad, ale bez skutku, bo od mojej sypialni odgradzała mnie kuchnia i pokój.
Wieczorem żona kierownika weszła do kancelarii, którą graniczyła tylko ściana od mojej sypialni, więc można mnie było obudzić. Zabrali mnie do siebie na posiłek i niedługo poszłam znowu spać.
Dobrze, że do rozpoczęcia nauki było jeszcze parę dni, więc mogłam wypocząć.
Oprócz kierownika i jego żony był też zatrudniony młody nauczyciel Edward Drosik..
Mnie przydzielono na Radzie Pedagogicznej wychowawstwo klasy siódmej (ósmych jeszcze wtedy nie było), wszystkich przedmiotów po trochu i miałam zorganizować drużynę harcerską.
***
Przydzielono mi wiele przedmiotów, ale byłam bardzo zadowolona. Nie żałowałam tej decyzji, że ja chcę iść do szkoły, gdzie jest dobry kierownik, bo ja jeszcze nic nie umiem.
Podstawowym obowiązkiem było pisanie konspektów do każdej lekcji. Codziennie miałam 6 lub czasami 7 lekcji i miałam zorganizować drużynę harcerską. Konspekty miały być dokładne – temat, wszystkie trzy cele i cały tok lekcji. Każdego dnia przed godziną ósma, trzeba było się zgłosić u kierownika, żeby zobaczył konspekty i podpisał lub miał zastrzeżenia i było wtedy trochę nieprzyjemności. Nie miałam z tym żadnego problemu, a pisanie konspektów obowiązywało jeszcze do lat siedemdziesiątych.
Drużynę Harcerską zorganizowałam, a ponieważ w Liceum należałam do harcerstwa, więc nie miałam też trudności w prowadzeniu drużyny.
(na zdjęciu po lewej stronie - to ja)


Harcerki - Maria i Frania

Moja klasa siódma, była specyficzna pod względem wieku uczniów..Niektórzy mieli po 18 lat i nie mieli obowiązku chodzić do szkoly. Ale jeżeli chcieli iść dalej do szkół średnich, to musieli mieć ukończoną szkołę podstawową.
Zaraz też zauważyłam pary, które ze sobą romansowały, ale to było dla nich zabronione, groziło wyrzuceniem ze szkoły. Pamiętam Radę Pedagogiczną, gdzie omawiano też ten temat i pytano mnie, czy nie zauważyłam czegoś... Oczywiscie zaprzeczyłam...
Ja między nimi byłam jak młodsza siostra. Pewnego dnia miałam lekcję chemii w klasie siódmej. Moja sala była tuż koło wejścia. W pewnym momencie podjechał pod szkołę motocykl i za chwilę otwarły się drzwi i wszedł jakiś pan. My wszyscy staliśmy koło stolika, bo obserwowaliśmy jakąś reakcję chemiczną. .. Nieznajomy pan zapytał: A gdzie macie nauczyciela? Wszyscy na mnie spojrzeli, a ja pewnie byłam czerwona i mówię - to ja.... Był to inspektor szkolny. Przytulił mnie do siebie i ucałował w czoło, zaśmiał się i przeprosił. Ta reakcja chemiczna udała się w dwujnasób.

***
A co słychać u mojej Krysi?
Od grudnia 1948 roku do września 1949 roku byłyśmy razem w domu moich rodzicow. Była jedynym pupilkiem, wszyscy ją kochali, dziadek Filip wyśpiewywał kołysanki. Nie wiem skąd znał tyle, ale bardzo lubił usypiać Krysię i głośno zawodzić ulubione kołysanki. Co dwa lub trzy miesiące odwiedzał nas mąż. Często miał urlopy - przepustki i na tydzień lub dwa przyjeżdżał do nas. Tacie przywoził papierosy, które otrzymywali w wojsku, a ponieważ nie palił, więc zbierał i kiedy przyjeżdżał na urlop to przywoził.
Krystynka była dziekciem bardzo spokojnym i wesołym. Uwielbiała bawić się z kotkiem, pieskiem. Piesek udawał, że ją gryzie, a ona tego właśnie chciała i mówiła: Ciucia ujad Cisie - tak się sama nazywała.
Dosyć wcześnie umiała mówić i buzia jej się nie zamykała. Miała swoją kołyskę, którą jej zrobił dziadek Filip. Starał się by zawsze w niej było świeże łąkowe sianko.. Mąż przysyłał też z wojska zdjęcia, a Krysia je lubiała oglądać i zawsze wśród żołnierzy rozpoznawała swojego tatę..
We wrześniu 1949 roku musiałąm jechać do szkoły, a Krysia została u rodzicow. Nie było innej rady..

***
Moją pracę w Kamienniku wspominam bardzo pozytywnie. Kierownik Bara był wspaniałym szefem, jego żona też bardzo mądra i wyrozumiała pani. Nigdy nie miałam żadnej negatywnej uwagi ze strony kierownika.
Miałam wreszcie swoje pieniądze i to bardzo duże, tylko niewiele warte. Zasadnicza moja pensja wynosila 12 800 zł., do tego dodatek za wychowawstwo, godziny nadliczbowe i ryczałt za prowadzenie harcerstwa w kwocie 6 ooo zł.- co w sumie dawało około 20 ooo złotych.
Wtedy była tak duża recesja, że pamiętam, gdy pojechałyśmy z panią Barową do Grodkowa, to na same lody przepuściłyśmy po 3 ooo złotych.
Kiedy po raz pierwszy do Kamiennika miał przyjechać na urlop mój maż, kupiłam sobie nowy kostium za przeszło 20 000 zł. i byłam z niego bardzo dumna. Kiedy jednak przyjechał mąż, to mi powiedział - " Nie chodź w tym wiecej".
On miał z czasów kawalerki ubranie z bielskiej wełny - popielate, więc materiał mojego kostiumu wyglądał nieciekawie.
Mąż przyjeżdżał do mnie co 2-3 miesiące. Jeżeli miał urlop dłuższy niż tydzień to najpierw jechał do Zalipia do rodziców i Krysi, a potem z wiadomościami i wałówką do mnie.
Kiedy jego marzenia o zostaniu w wojsku na zawodowego spełzly na niczym, planował iść do milicji. Kierownik Bara chciał go jednak koniecznie utrzymać w zawodzie nauczycielskim. Tylko jednej klasy mu brakowało, żeby być nauczycielem kwalifikowanym. Zachęcał go przy każdej okazji. Zdarzało się, że niekiedy proponował mu iść na lekcje za mnie, a ja mogę w tym czasie zrobić obiad.
***
Nie trzeba było długo go namawiać – zgodził się..
Mąż wrócił z wojska w październiku 1950 roku. Zaraz też kierownik zadbał o to, żeby go zatrudnić. Pojechali do Inspektoratu w Grodkowie i wrócili z pozytywnie załatwioną sprawą. Chcieliśmy od razu zabrać Krysię do siebie. Uzgodniliśmy z rodzicami, żeby nas na święta odwiedzili i przywieźli z sobą Krysię. Tak się też stało. Obydwoje moi rodzice i Krysia przyjechali do nas.
Rodzice obawiali się najbardziej – co będzie, bo Krysia jest przyzwyczajona do smoczka, a smoczek zginął w podroży. Kupiliśmy nowy, ale nie pokazywaliśmy jej i bez problemów –uznała, że zginął w pociągu.
Ja miałam już wtedy tylko sam etat - bez nadliczbówek i kierownik tak nam zorganizował lekcje, że zawsze albo ja albo mąż mieliśmy wolne, żeby być z Krysią... Niedługo zaczęła chodzić z nami na lekcje. Bardzo lubiała pisać, rysować. Jeżeli dostała zeszyt i kredki, to miała zajęcie i przyzwyczaiła się, że trzeba być cicho. Z chwilą dzwonka zeskakiwała z ławki i przychodziła do mnie.
W maju 1951 roku kierownik Bara przeniósł się do pracy w Inspektoracie, a nam załatwił placówkę samodzielną - były to Brzeziny.

***
Wakacje w 1951 roku spędziliśmy u rodzicow. Mąż jako nauczyciel niekwalifikowany musiał przez miesiąc lipiec wziąć udział w zajęciach tzw. Komisji Rejonowej w Głogówku. Ja byłam w ciąży - o przyjście na świat poprosił Wiesio.
Planowana data porodu, to był 10 lipiec. Ustaliliśmy więc, że mąż pojedzie na rozpoczęcie roku do Głogówka i za parę dni przyjedzie, aby zająć się sprawą porodu. Pojechał w niedzielę 1 lipca, a mnie w tym samym dniu chwyciły bóle porodowe. Tata zaprzęgł konia Dasa Gidrana i zawiózł mnie do Dąbrowy Tarn. na porodówkę. Czekał w Dąbrowie aż Wiesio raczy przyjść. Było to 2 lipca 1951 roku. Tata nie posiadał się z radości... Zawsze marzył o synu, ale los dawał mu córki, trzy corki. Prawdopodobnie kiedy ja się urodziłam uważał mnie za syna i wiem, że zawsze miał dla mnie łaskawsze serce.
Postanowił nie depeszować do Głogówka - niech sobie młody tata nie przerywa nauki, dziadek jest po to, żeby się zająć wnukiem. Dziadek więc zapisywał noworodka w Urzędzie Stanu Cywilnego w Dabrowie i przy tej okazji zakradł się błąd w tożsamości Wiesia. Tato pamiętał, że mąż przed swoim ślubem dowiedział się po raz pierwszy, że jego pierwsze imię to Stanisław, a drugie - Tadeusz, ale rodzice wołali go Tadeusz, i tak był zapisany w szkole i nawet w dowodzie osobistym miał wpisane imie Tadeusz. Mój tata to sobie zapamiętał i chcąc uniknąć tego błędu, zapisał wnuka jako syn Stanisława. Nikt na to nie zwrócił uwagi i tak już pozostało do dnia dzisiejszego. Nawiasem mówiąc ten błąd przydał się Marianowi, kiedy się starał o wyjazd do USA…
Wiesiu został więc usynowiony przez dziadka, co owocowało już chyba do końca życia taty.
Kiedy wróciłam z porodówki, też uznałam, że szkoda przerywać nauki męża – niech będzie już do końca.
Po przyjeździe odbyły się dosyć huczne chrzciny. Za chrzestną była moja siostra Zosia, a chrzestny - Franek – brat męża. Gorzej było z imieniem, bo ja od początku kontaktowałam się z synkiem jako Henio, a mąż chciał mieć - Wiesia. Też był uradowany, że ma syna, więc ustąpiłam i został Wiesławem – Henrykiem.
Pod koniec wakacji wraz z całą rodzinką w powiększonym składzie pojechaliśmy do BRZEZIN jako do naszej nowej – samodzielnej placówki.
W papierach ja byłam kierownikiem, bo mąż nie miał jeszcze pełnych kwalifikacji, ale to była sprawa między nami i Inspektoratem - w środowisku wszyscy wiedzieli, że mąż jest kierownikiem..... .

***
Pod koniec sierpnia 1951 roku odbyliśmy długą drogę z rodziną w pełnym składzie, a więc : my obydwoje z mężem i nasze dzieci - Krysia i Wiesio.
Jechaliśmy pociągiem, upał był wielki. Ja już wtedy nie karmiłam piersią Wiesia. Nie miałam pokarmu i jeszcze w Zalipiu za namową wszystkich zaczęłam dokarmiać Wiesia mlekiem krowim. Zabrałam zapas pokarmu na drogę, ale podczas takiego upału bałam się, że może być już nieświeże. W Katowicach na stacji kolejowej poszłam do Kolejowej Izby Dziecka (tak się to nazywało) i zaopatrzyłam się w pokarm na dalszą wędrówkę.
Dojechaliśmy do Skoroszyc. To była ostatnia stacja kolejowa w drodze do Brzezin - naszej nowej placówki. Tam mąż zamówił furmankę, bo do Brzezin było jeszcze 5 km. W Brzezinach czekało na nas przygotowane mieszkanie i woźna. Widziała, że mamy małe dzieci, więc poszła do najbliższych sąsiadów po mleko. To byli Jaguszowie - bardzo serdeczni ludzie, z którymi przyjaźniliśmy się do końca naszego pobytu. Pani Jaguszowa nakarmiła nas wszystkich i zaoferowała codzienne mleko dla dzieci, które sama przynosiła. Dla Wiesia zaraz z mężem przytargali kołyskę, drewnianą, wysłaną siankiem.
Mieszkanie było na parterze szkoły. Były dwie klasy lekcyjne po jednej stronie, a po drugiej nasze mieszkanie - dwa pokoje i kuchnia, w podworzu wygódka i budynek gospodarczy.
Za kilka dni mieliśmy już kilka kurek w kurniku, a nieco później kozę na mleko dla dzieci. Nasza koza to był okaz - dwa razy dnia dawała po 2 litry mleka.

***

Brzeziny

Tu było ładnie, chociaż z początku bałam się sama zostawać, bo granicą pomiędzy szkołą a kościołem oraz cmentarzem był tylko parkan, a ja zawsze bałam się duchów. Brzeziny to była wioska po-niemiecka, gdzie zamieszkiwali wysiedleni z Ziem Wschodnich i górale - szczególnie z Nieledwie i Milówki powiatu Żywiec.
Wszystko byłoby dobrze, ale tu zaczęły się nasze kłopoty zdrowotne. Wiesio miał po tej podroży nadal biegunkę i po paru dniach trzeba było jechać do lekarza. Najbliższy ośrodek zdrowotny to był szpital w Nysie - odległy o 20 parę kilometrow. W Brzezinach była tzw. Spółdzielnia Produkcyjna, która zrzeszała sześciu członków. To byli ludzie ze Wschodu. Wtedy była nagonka na tworzenie takich spółdzielni rolniczych na wzór kołchozów radzieckich. Był to areał około 500 ha ziemi, budynek na biura i budynki inwentarskie, gdzie chodowano bydło, trzodę chlewną i koniki. Konie były ciężkie, te pogrubionej rasy - olbrzymy. Było też kilka koni normalnych i jedna klacz - Psujka, która słuchała kogo chciała, a resztą się nie przejmowała. Po prostu stała w miejscu i chociaż dostawała nieraz baty, fikała, kopała, ale z miejsca nie ruszyła. Wspominam o niej , bo ona później była do naszej dyspozycji, gdyż polubiła się z moim mężem i nie było z nią żadnych kłopotów..
Ta właśnie Spółdzielnia zorganizowała nam wyjazd do Nysy do szpitala. Oczywiście mąż powoził. Skąd ta przyjaźń konia z człowiekiem?
Do szpitala pojechaliśmy wszyscy tzn. my i obydwoje naszych dzieci: Wiesio jako chory i Krysia, bo nie chciała zostać sama z obcymi sobie ludźmi..
Lekarze orzekli, że Wiesio musi zostać w szpitalu. To był szok, a w dodatku jeszcze doszła inna niespodzianka... Mąż często zwracał uwagę na Krysię, że lubi stawać w pozycji wygiętej i mówił nieraz, że może jej potrzebne są jakieś ćwiczenia, żeby poprawiła sylwetkę. Teraz miał lekarzy, więc przedstawił swój punkt widzenia. Lekarz obejrzał, kazał się przejść kilka razy, potem przebiec, zawołał jeszcze dwóch innych lekarzy i orzekli, że to jest coś znacznie poważniejszego niż brak odpowiednich ćwiczeń - to jest obustronne zwichnięcie stawów biodrowych i musi zostać w szpitalu... To był dla mnie – dla nas okropny szok. Przyjechaliśmu z naszymi dziećmi, a wracamy do domu sami. Tego nie da się opisać i nikt kto nie przeżył podobnej sytuacji nie może sobie tego wyobrazić..

***
Chociaż chciałabym opisać moje przeżycia z tego okresu to nie jestem w stanie. Życie bez dzieci - to było nie do wytrzymania. Odwiedzaliśmy w szpitalu nasze dzieci prawie codziennie, bryczka i nasza „Psujka”. Po miesiącu Wiesio wrócił do domu, ale Krysia została na operację - to nie była krwawa operacja tylko odpowiednie ustawienie stawów biodrowych i założenie gipsu, który był założony od pasa do stóp i tylko końce paluszków było widać. Tak miało być przez 6 miesięcy, ale po 3-ch miesiącach trzeba było zmienić gips... To był fatalny widok - dziecko rozłożone na żabkę, unieruchomione i bezbronne. Pamiętam – kiedy odwiedził nas tata i wujek Felin Kloczkowski to robili nam jeszcze do tego wymówki, że trzeba było nie zgadzać się na takie leczenie, ale wtedy nie było innego wyjścia, a ich uwagi dodawały cierpienia.
W szkole pracowaliśmy tylko we dwoje i gdyby nie choroba dzieci wszystko byłoby dobrze. W budynku były dwie sale lekcyjne i mieszkania nasze oraz poddasze tj. dwa małe pokoiki, które nie zamieszkiwaliśmy.
Ja miałam tylko godziny obowiązkowe i do tego zniżkę 2 godziny za kierownictwo, a mąż resztę. Jeżeli chodzi o stronę materialną, to był to bardzo trudny okres czasu. Wsponinałam, że moja pierwsza pensja wynosiła 12 000 złotych, a z dodatkami to ja miałam przeszło 20 000 złotych. Lecz będąc jeszcze w Kaminniku, kiedy mąż wrócił a wojska, była wymiana pieniędzy. My nie mieliśmy żadnej nadwyżki, ale pomagaliśmy wymienić tym, którzy mieli więcej niż wskazywał limit do wymiany. Po wymianie moja pensja wynosiła 450 złotych, a męża 430 złotych. Wszystko było bardzo drogie - żywność, ubrania. Gdyby nie pomoc Spółdzielni i miejscowych ludzi byłoby nam bardzo trudno. Rodzicom nie mówiliśmy o tym, bo byliśmy na swoim i trzeba było tak gospodarowac funduszem na ile nas było stać. Mąż pomagał spółdzielni w pracach biurowych, a w zamian od nich mieliśmy np. ziarno dla naszych pięciu kur, sianko dla wspaniałej kozy i niedługo dostaliśmy parę prosiąt i karmę dla nich.
Wiesio był już zdrowy, tylko Krysia - to była sprawa przewlekła.. .
Moje zdrowie też było coraz gorsze – boleści brzucha, ataki nasilały się i często zabierała mnie karetka do szpitala do Nysy. Poznałam wtedy smak jak czuje się człowiek w karetce, kiedy sanitariusze sobie żartują, a ty człowieku zwijaj się z bólu. Zwykle po paru dniach mąż zabierał mnie do domu, a po pewnym czasie znowu jazda erką. W końcu okazało się, że mam wrzód na dwunastnicy. Ponieważ ja byłam bardzo szczupła, więc podejrzewano mnie raczej o płuca. W końcu miałam mieć prześwietlenie żołądka, ale ja byłam już w takiej kondycji, że nie potrafiłam stanąć na czas zdjęcia, a musiałam stanąć o własnej sile..Byłam wtedy w szpitalu dłuższy czas - chyba więcej niż mniesiąc. Krysia w tym czasie też była w tym samym szpitalu. Nie zawsze byłam a stanie ją odwiedzić. Wiesia zabrała p. Jaguszowa do swojego domu. Kiedy już była dla mnie diagnoza - wypisano mnie ze szpitala i razem z Krysią wróciłyśmy do domu.
Zaraz też chciałam mieć i Wiesia w domu. W tym czasie i po tej jego wcześniejszej chorobie zauważyłam u Wiesia łuszczącą się skórkę na całym ciele. Nawet zazdrosne sąsiadki próbowały mi wmówić, że to pewnie Jaguszowa sparzyła dziecko w kąpieli, ale to nie było to - to był początek jego choroby, którą od razu uznano, że jest nieuleczalna, ale zdrowiu nie szkodzi i przy odpowiedniej pielęgnacji jest mało widoczna.
Ja na moje wrzody dostawałam zastrzyki, a potem jeszcze dostawałam francuzkie od brata wujka Felka z Francji. Żywność była na kartki, ale w wiejskich sklepach ani połowę produktów nie można było dostać, reszta przepadała. Później mąż dostał posadę w Grodkowie w Związku Nauczycielstwa Polskiego i wtedy kartki rejestrował w Grodkowie, więc można je było wykorzystać w całości. .

***

W Brzezinach byliśmy prawie dwa lata. Leczenie Krysi nadal trwało, zmiany gipsu – potem uczenie się od nowa chodzenia, bo po zdjęciu gipsu nożki były elastyczne i trzeba było próbować stawać na nożki, siedzieć samodzielnie i uczyć się chodzić jak niemowlę, tylko wszystko w przyspieszonym tempie. Okazało się jednak, że leczenie gipsem, trwającym w sumie półtora roku nie dało żadnych efektow.. Konieczna była operacja chirurgiczna, a takiej w Nysie nie można było zrobić.
Pisaliśmy do różnych klinik, ale wszędzie były kolejki na dwa, trzy lata czekania. Czas naglił, bo zbliżał się obowiązek szkolny i chcieliśmy, żeby Krysia mogła iść do szkoły w normalnym czasie... Gdzie ja nie pisałam? Wszedzie jedno - kolejka. Dopiero napisałam rozpaczliwy list do "Przyjaciółki" i ta pomogla nam w załatwieniu miejsca w Bytomiu.
Ja z moim zdrowiem nadal miałam problemy. Pomogła mi w tym pewna pani za Wschodu - to była taka zielarko-medyczka ludowa. Ona mi zaoferowała pomoc. Po jej diagnozie okazało się, że ja po porodzie Wiesia miałam nieprawidłowo ulożoną macicę. Jej zdaniem – powinna być odczuwalna w okolicy pępka, a ja miałam pod żebrami prawej strony. Masowała mi więc brzuch i kiedy jej się udawało ściągnąć ją na swoje miejsce, bandażowała mnie i trzeba było leżeć do drugiego dnia. Następnego dnia uciekała na stare miejsce i znowu trzeba było powtarzać zabieg jeszcze parę razy. Powiedziała, że teraz dobrze by zrobiła ciąża.
Tak się też później stało. Jeszcze w Brzezinach urodził się Marian.
Marian urodził się 22 czerwca 1952 roku. Był zdrowym, bardzo spokojnym dzieckiem. Wiesiu bardzo go lubiał. Chętnie stawał koło wózka i głaskał go po buzi.
Ale najpierw o chrzcinach Mariana. Postanowiliśmy urządzić chrzest za tydzień po jego urodzeniu. Zaplanowaliśmy, że za chrzestnych będzie Balbina, siostra męża i Franek – brat męża. Tak też poszły zaproszenia. Wtedy zeszli się razem – tata, wujek Felin i Franek, i orzekli, że chcemy ich nabrać, bo byli w maju właśnie w trójkę i nikt nic nie zauważył, a nawet Franek po kryjomu zapytał, czy mi czasami „coś nie jest”. Mąż się roześmiał i odpowiedział — skąd?
Ja przecież byłam już w ósmym miesiącu ciąży... Postanowili, że nikt nie przyjedzie, bo może rzeczywiście później trzeba będzie jechać na prawdziwe chrzciny... .
Nadeszła niedziela – czas chrztu, który miał się odbyć w Skoroszycach, a gości Nie Ma. Mąż swoją bryką i – sójka wyjeżdżał do pociągu i nikogo nie było. Wracając pusto od pociągu wstąpił do Staszka Białasa, naszego już zaprzyjaźnionego pana i do sołtysowej żony- Litwinowej, i zaprosił w kumy, bo chrzest nie może czekać... Byli zaskoczeni, ale nie odmówili, i tym sposobem Marian ma chrzestnych w Brzezinach.
Chrzciny zatem były trzy dni, bo pierwszy to myśmy przygotowali, a na drugi dzień powtórzyła chrzestna, a na trzeci – chrzestny... Nie było wtedy mody na prezenty.
Niedługo po chrzcinach Maniuś - bo tak go nazywaliśmy, stał się niespokojny, co się nie zdażało wcześniej. Okazało się, że Wiesiu z miłości do braciszka usiadł sobie na beciku i tak mu było wygodniej go głaskać. Jednak jego brzuszek nie wytrzymał ciężaru starszego brata i dostał przepuklinę. Lekarz poradził, że operacji nie można wykonać wcześniej niż po 6-ciu miesiącach. Jeżeli nie będzie płakał to może mu to samo przejdzie.
Tym sposobem Wiesiu trafił do dziadków do Zalipia, a Maniuś był spokojny i po pół roku, kiedy pojechaliśmy do kontroli, okazało się, że jest całkiem zdrowy.....

***

Ja nadal miałam problemy ze zdrowiem. Częste wyjazdy do lekarza lub szpitala nie były latwe. Warunki socjalno-bytowe były dosyć złe - żywność na kartki, pensje po dewaluacji złotego były niskie. Pamiętam, że mąż kupił sobie spodnie za całą pensję, i jeden jedyny raz się w nich pokazał - przeskakiwał przez płot, zahaczył o drut, i spodnie rozerwały się od dołu do samaj oszewki. Kosztowały przeszlo 4OO złotych. Gdyby nie pomoc ludzi miejscowych trudno byłoby wyżyć.
Wspominałam już, że w Brzezinach byli ludzie z gór polskich i ze wschodnich ziem – tzw. Kresów Wschodnich, wysiedleni po nowym ustaleniu granic Polski. Rożne też były zwyczaje tych ludzi. Górale żyli bardzo wesoło - przyjęcia, zabawy, śpiewy - trzymali się ściśle swojej grupy. Żyli z dnia na dzień. Kiedy któryś z nich urządzał tzw. świniobicie, to schodzili się wszyscy znajomi i dotąd się gościli, aż na końcu pozostała tylko słonina...
Woźna w szkole była Walkorka - samotna matka wychowująca kilkoro dzieci - wszystkie z wadami umysłowymi. Nic dziwnego skoro stosowała dziwne formy opieki nad nimi. W tym czasie, kiedy myśmy tam byli, miała maleńkie dziecko w wieku naszego Mariana. Raz zapytałam ją kto opiekuje się dzieckiem kiedy ona jest w pracy? Jakżesz byłam zdziwiona, kiedy usłyszałam, że z tym to nie ma problemu -„nagotuję herbatki z konopi i śpi sobie dziecko spokojnie długo aż ja przyjdę". To wyjaśniało rozwuj umysłowy pozostałych dzieci.
W przeciwieństwie do górali – zupełnie inaczej żyli ludzie ze wschodu. Owszem – też lubieli się bawić, ale z umiarem. Mieli też inną praktykę odnośnie np. świniobicia. Zwykle uboju dokonywali w miesiącach późnowiosennych, bo robili przetwory - wekowanie, marynowanie mięs, by mieć co szybko przygotować na posiłki w okresie robót polowych. U nich spiżarnie były pełne słoików, kamionek z marynatami.
Jednak większość stanowili Żywczanie... .

***

Gałążczyce
Gałążczyce to była też wieś w powiecie Grodków, ale o zupełnie lepszym standardzie. Była to piękna wioska, a na szczycie wzgórza królowała szkoła i kościół usytuowane w samym środku wsi, a co najważniejsze – była czynna linia kolejowa o kierunku Grodkow- Strzelce Opolskie. To było okno na świat, które dla nas miało ogromne znaczenie.
Ja zostałam tam przeniesiona od półrocza roku szkolnego 1952/ 53.
Szkoła była też zupełnie inna. Duży budynek piętrowy z zagospodarowaną piękną piwnicą. W piwnicy był piec piekarski o jakim można marzyć, pralnia nareszcie, bardzo duża wanna, gdzie można się było swobodnie zmieścić. Wodę trzeba było grzać w dużym kotle, ale odprowadzenie wody było.
Na parterze było trzy sale lekcyjne i piękne czteropokojowe mieszkanie dla nauczycieli. Mieszkała w nim p. Skorecka z dorosłą panna Aliną.
Na piętrze była kancelaria, mały samodzielny pokoik i mieszkanie dla nauczyciela, czyli w tym wypadku nasze, składające się z trzech dużych pokoi, bardzo dużej kuchni i łazienki. Pokoje były umeblowane.
Ja byłam mianowanym kierownikiem szkoły i do pomocy miałam p. Skorecką jako nauczycielkę. Była to starsza pani, wyraźnie z tzw. lepszego domu, ale bez męża, bo jak sama Alina mówiła – tata z nią nie wytrzymał. Była rzeczywiście dziwną osobą. Miała hysia na punkcie capów. Tak – capów- miała dwie kozy i dwóch capów - jeden powiedzmy normalny, a drugi to zabytek. Miał podobno 1O lat, przepiękne, rozłożyste rogi i piekielnie nie lubił ludzi – oprócz oczywiście swojej pani. Rzucał się na ludzi, na dzieci i nie wolno go było tknąć, bo mialo się wtedy doczynienia z p. Skorecką.
My też przewieźliśmy do Gałążczyc naszą kozę, ale ta była lagodna.
Do konca roku szkolnego ja wytrzymywałam z p. Skorecka, ale ze względu na moje zdrowie ja poszłam na urlop, a mąż wrócił, ale też nie mógł sobie poradzić z tą panią.
Jeżeli chodzi o ludność zamieszkałą w Gałążczycach, to było trochę inaczej niż w Brzezinach. Tu były wyraźne trzy grupy ludzi.
Najwięcej było ze Wschodu, ale z innych terenów niż w Brzezinach. Dużo było rodzin mieszanych tzn. jedno było Ukraińcem, a drugie polskie z Kresów Wschodnich. Małą grupę stanowili górale i była też część autochtonów, to znaczy tych, którzy pochodzili z Gałążczyzn od dawna.
Tu zaprzyjaźniliśmy się z rodziną Czyżewskich. Była to rodzina ze Wschodu, bardzo poważna, bo te rodziny mieszane, to trudno się było z nimi przyjaźnić. Tam było tak, że jak dobrze to dobrze, ale jak się coś nie podobało, to wchodził w grę nóż, siekiera i nie było na to rady.
Ta część ukraińska była bardzo agresywna.
Poza p. Skorecką, pracowało się tutaj nawet nieźle.
Tutaj też w maju 1954 roku urodził nam się trzeci syn - czyli późniejszy Ziutek. Za chrzestnych był Czesław - brat męża i Agnes Prazuch z USA, moja kuzynka, a w jej imieniu trzymała do chrztu nauczycielka, która pracowała na zastępstwie za mnie.
Cały czas kiedy pracowaliśmy na Ziemiach Zachodnich – moi rodzice bardzo chcieli, żebyśmy się przenieśli do pracy bliżej nich. Szczególnie wtedy kiedy miał poważniejszy zatarg ze swoim zięciem Kazkiem... Do tego zdarzenia siostra Zosia z rodziną mieszkali w domu moich rodzicow, ale kiedy doszło do rękoczynu ze strony szwagra, tata wygonił ich z domu.
Właśnie planowana była budowa domu dla nich, bo ten dom był zdaniem taty - dla mnie. Była już postawiona stodoła na nowym placu, i chwilowo oni tam zamieszkali. Za niedługo kupili dom do rozbiórki w Otfinowie i wybudowali dom razem z pomieszczeniem gospodarskim, a stajnia wpuszczona w stodole.
Kiedy minęło trzy lata od mojej matury mogłam się przenieść gdzie indziej niż Ziemie Odzyskane. Był to jednak tylko teoretycznie, bo w praktyce kuratoria nie respektowały tego.
Tata widząc, że nie da się tak szybko załatwić tej sprawy, kiedy był u nas i widział, że mamy kozę, jego ambicja, jako gospodarza nie pozwoliła mu patrzeć na to i przywiózł nam krowę - piękną , zarodową. Zamówili z Frankiem wagon i przywieźli nam krowę. Prawdę mówiąc na kozim mleku wychował się Ziutek i był zdrowy, nigdy nie chorował, a jak zachorował na odrę, to mając 4O stopni gorączki, siedział w łóżeczku i bawił się, podczas gdy Marian mając mniejszą gorączkę - majaczył.
Tata nie ustawał w staraniach o nasze przeniesienie do pracy w pobliże domu rodzinnego. Napisał prośbę do Bieruta, prezydenta Polski i niespodziewanie sprawa została załatwiona po myśli taty.
Tak więc w 1954 roku po wakacjach mieliśmy rozpocząć pracę w stronach rodzinnych.. .. .